"Hajs" przeminie jak "siano" i "sałata"

Prof. Jerzy Bralczyk


    "Chęć tożsamości i trzymania się własnej grupy jest charakterystyczna nie tylko dla grup kiboli, którzy chcą być swojscy i ziomalscy. To działa również w elitach. One też podtrzymują to, co je łączy, i to, co oddziela od innych" - mówi prof. Jerzy Bralczyk.

    Influenser. Akceptuje pan?

    - Są angielskie słowa, najczęściej zresztą wcześniej łacińskie - wiele anglicyzmów to dawne latynizmy - które nie mają ścisłych odpowiedników w języku polskim. Wpływacz? Nie brzmi dobrze.

    Kreator? Ja "influensera" poznałam w magazynach o modzie. Jest tam więcej słów, które dla osób spoza branży mogą brzmieć egzotycznie - stylowy działking, denimowe boyfriendy... Przyszły z internetu i osiadły w papierze.

    - Słowa angielskie, w ogóle obce, brzmią oczywiście pretensjonalnie, ale z wielu względów są pożyteczne. Po pierwsze, nazywają to, co jest nowe, a co nie ma jeszcze polskiego określenia i możemy je uznać za adekwatne. Po drugie, są wygodne - najczęściej dość krótkie, w lapidarny sposób określają to, na co polszczyzna potrzebuje związków frazeologicznych. "Interfejs" jest lepszy niż "profil użytkownika". Po trzecie, są globalne, to jest przydatne w międzynarodowych korporacjach, w których zawody nazywają się tak samo w Tajlandii, w Urugwaju czy w Polsce.

    Ważne są też czynniki emocjonalne. Używanie obcych słów buduje prestiż, bo są związane z nowoczesnością. Już w "Lalce" - Wokulski rozumiał po francusku, ale Łęcka była bardziej nowoczesna i ze Starskim rozmawiała po angielsku.

    Francuski opiera się angielskim wpływom.

    - Opiera się, ale to, że mówią "ordinateur" na komputer, raczej Francuzów izoluje, niż podkreśla ich patriotyzm.

    Jest kilka dawniej zapożyczonych słów, które teraz pod wpływem angielskiego zmieniły znaczenie. Produkt. Kiedyś to było coś konkretnego, jakiś przedmiot. Dziś produktem są nowe usługi oferowane przez banki i ubezpieczycieli. Rozszerzenie tego pojęcia może z jednej strony wskazywać na zrównanie pracy myślowej z wytwarzaniem, co mogłoby być pożyteczne, ale też zaburza percepcję - firma, oferując nam produkt bankowy, proponuje pozornie coś więcej niż usługę.

    Zarządzanie kiedyś dotyczyło władzy, podejmowania decyzji. Dzisiaj, mówiąc o zarządzaniu czasem albo ryzykiem, wyposażamy się w możliwości, o jakich kiedyś by się nam nie śniło. Człowiek, który zarządza czasem, ma pewne aspekty boskości - zarządza czymś, co do tej pory nim zarządzało. Wreszcie projekt. Kiedyś oznaczał plany, zamiary. Mówiono: "to tylko luźny projekt", do niczego to nie zobowiązywało. Dzisiaj jako o projektach mówi się o czymś dawno zrealizowanym.

    Zatem: integrować się językowo czy nie?

    - To dylemat stary jak świat: czy mamy próbować dołączyć do większych wspólnot, nawet za cenę utraty pewnej części tożsamości, czy też mówić językiem, który jest zrozumiały dla mniejszej grupy, co daje nam większe poczucie więzi wewnątrz tej grupy.

    To odnosi się też do języka specjalistów?

    - Tak. Choćby do języka mody, o którym mówiliśmy wcześniej. Swoje języki mają naukowcy. Kiedy ja studiowałem, przepustką do bycia w prawdziwej nauce, filologii było posługiwanie się językiem Instytutu Badań Literackich. Eksponował zawiłości stylu i terminologizację, był trudny, hermetyczny. Ale był też w wyraźnej opozycji do obowiązującego w naukach społecznych języka marksistowskiego.

    Mówienie pewną odmianą języka daje satysfakcję, poczucie bezpieczeństwa wynikającego z przynależności. Bardzo często identyfikacja zaczyna się od języka. Jeszcze nie mam modnych ubrań, jeszcze nie stosuję diet, jeszcze nie mam doktoratu, ale już potrafię o tym właściwie mówić, dobrze to opisywać.

    Często robimy to świadomie, czasem bezrefleksyjnie przejmujemy od grupy. Za każdym razem ma to pierwiastek opozycji do czegoś na zewnątrz. Opozycji, więc konfliktu. Poczucie swojskości z drugiej strony rodzi poczucie obcości. Jeśli ja będę bardzo swój, to ci obcy będą bardziej obcy. Jak się czyta prasę różnych opcji...

    Gładko przechodzimy od mody do polityki.

    - Sposoby widzenia świata wpływają, rzecz jasna, na język. Mamy co najmniej cztery odmiany języka publicznego.

    Pierwsza: konserwatywno-narodowo-chrześcijańsko-romantyczna. Dużo w niej patosu, wyraźnego podziału na "my i oni", nieumiarkowania w emocjonalnym natężeniu. Dużo wysokich, mocnych słów, które mają poruszyć nasze emocje: "zdrada", "hańba", "służba", "polegli".

    Druga to europoprawność polityczna. To język norm i standardów pozbawiony wyrazistych określeń, żeby kogoś nie obrazić.

    Trzecia to język populizmu, właśnie wyrazistego, a nawet krwawego jak w tabloidach.

    Czwarta - korporacyjny żargon, o którym już mówiliśmy.

    Gdy rozmawiamy o polityce, interesujące wydają się zwłaszcza różnice między odmianami konserwatywną i europejską. Czynnikami decydującymi są stosunek do czasu i przestrzeni.

    Pierwsi mówią: "tu, u nas" i "tak jak było", drudzy: "teraz", ale "wszędzie". Pierwsi: "my, Polacy, nie będzie nam nikt w kaszę dmuchał i ważne, że już nasi dziadowie albo i pradziadowie walczyli", drudzy: "jest Europa, liczy się współczesność".

    Czy to wpływa na to, że nie możemy się zrozumieć? Przede wszystkim nie bardzo chcemy się rozumieć. Wraca tu potrzeba identyfikacji, bardzo silna po obu stronach.

    Chęć tożsamości i trzymania się własnej grupy jest charakterystyczna nie tylko dla grup kiboli, którzy chcą być swojscy i ziomalscy. To działa również w elitach. One też podtrzymują to, co je łączy, i to, co oddziela od innych.

    A nie jest tak, że język stadionu przeniknął do salonu?

    - Do salonu? Nie powiedziałbym. Nawet jeśli używają go posłowie czy ludzie władzy, nie oznacza jeszcze, że to jest salon. Salon charakteryzuje się powściągliwością. Język prawicowy raczej jest aelitarny. Łączy się z atrakcyjnością prostszego postrzegania rzeczywistości. Zwycięża w sporze publicznym, bo jest wyrazisty. Subtelności na transparencie się nie wypisze.

    Kiedy słucha się ministra Macierewicza, to tam co chwilę są słowa, przed którymi wielu by się zawahało nawet nie ze względu na znaczenie, ale ze względu na ich moc. Wszystkie te "niesłychane zbrodnie" i "bezprzykładne ataki", wreszcie słowo "agresja", które samo w sobie jest agresywne. Używane bywa często nie przez tych, którzy bronią się przed agresją, lecz sami są agresywni.

    Co nazwałby pan salonem?

    - Przede wszystkim myślę, że nie było w Polsce nigdy dobrego gruntu pod to, żeby wytworzyła się elegancka, wyrafinowana salonowa polszczyzna. A teraz? Niektórzy mówią, że salon to warszawka. Nawiasem mówiąc, deminutywa - "warszawka" czy "krakówek" - służą temu, by salonowi odebrać znaczenie, pokazać, że jest oderwany od życia, zironizować go.

    Przez ostatnie lata elity dość sprytnie nazywano salonem, niekoniecznie było to obraźliwe, ale na pewno ironiczne. Potem pojawiły się "łże-elity", "wykształciuchy". Dziś, kiedy słyszy się "elita" albo "elitarny", można sądzić, że będzie to związane z ironią, dystansem, nawet potępieniem. Trochę podobnie stało się z takimi słowami jak "Europejczyk" i "etos".

    Elita zajęła się etosem i Europą i pozwoliła się zironizować?

    - To zaczęło się już w latach 90., kiedy zaczęto żartować ze styropianu, używać słowa "kombatant" w sensie ironicznym.

    Po latach okazuje się, że zironizowanej elicie nie przystoi używać słowa "patriotyzm". Zaanektowała je prawa strona.

    - Bo było zaniedbane po transformacji ustrojowej. Źródeł tego trzeba szukać w PRL. Wówczas władze trąbiły o patriotyzmie i ojczyźnie. Patriotyczną postawę zestawiano ze Związkiem Radzieckim, był Związek Patriotów Polskich i PRON - Patriotyczna Rada Odrodzenia Narodowego.

    Wydawało się, że to słowo będzie osłabione przez nadużywanie go w PRL. Po 1989 r. wielu obawiało się tego pojęcia. Były ugrupowania solidarnościowe i niepodległościowe - patriotyzm przypadał raczej tym drugim.

    Patriotyzm "przykryty" przez Europę dzisiaj wykiełkował. Ale zdawałoby się, że akurat o takie słowo nie powinno być sporu. Można je jeszcze odzyskać?

    - Wielu przywódców obawiało się erupcji postaw patriotycznych, które mogły przechodzić w nacjonalistyczne. I rzeczywiście, patriotyzm stał się słowem ideologicznym, a one zawsze są niebezpieczne, eksponują konflikt.

    Oczywiście etykietki można odwracać. Kiedy w swoim czasie jedni nazywali drugich oszołomami, oszołomy to przejęły. Proszę bardzo, powiedzieli, oszołom to ja. Teraz tak się stało z gorszym sortem - są nawet koszulki, przypinki z takim napisem.

    O patriotyzmie można powiedzieć: "my też", "my jeszcze bardziej", "my naprawdę", ale do czego to doprowadzi?

    Na pewno słowa nadmiernie eksponowane z czasem stają się przekonotowane, tracą znaczenie. Szedłem niedawno z żoną w okolicy Teatru Wielkiego, obok przejechał - bardzo hałasując - motocyklista. Jakaś starsza pani splunęła i powiedziała: "Tfu, komunista". "Komunista", podobnie jak "faszysta", ale też wciąż "Żyd" albo "pedał" to słowa wyprane z denotacji, zapomina się o ich desygnatach. Wyrazy, które w słowniku mają określone odniesienie, wyjęte ze słownika mogą być użyte emocjonalnie. Dzieją się między ludźmi - obrażają albo chwalą.

    Słowa "Żyd" i "pedał" używane przez młodych narodowców są neutralne?

    - Z całą pewnością nie.

    Sami geje mogą mówić o sobie, że są pedałami, kiedy są w swoim gronie, by nie szukać określeń bardziej pretensjonalnych. Same wyrazy są niewinne. Tyle że to, co może być przedmiotem dokazywania we własnym gronie, które zna tego konsekwencje, gdzie indziej staje się zaproszeniem do agresji albo samą agresją.

    Jest taka książka braci Strugackich "Przenicowany świat" opisująca społeczeństwo manipulowane za pomocą prądów emitowanych przez specjalne nadajniki. Podczas emisji jedni wpadają w prostrację i przygnębienie - to jest elita - a drudzy w euforię charakterystyczną dla tłumu i zaczynają wykrzykiwać najrozmaitsze rzeczy. Słowem, grupa niesie. Ludzie znajdują coś atrakcyjnego w okrzykach kibolskich na stadionie i na demonstracjach.

    Język "dobrej zmiany" dość stanowczo zrywa z polityczną poprawnością. Może ludziom podoba się, że mogą sobie poużywać - w tym wypadku słów w niedopuszczalnych dotąd kontekstach?

    - Tak. Takie użycie słów może dawać poczucie wyzwolenia.

    Wiele słów wydobyło się na wolność na początku lat 90., kiedy znikła cenzura. Wkrótce zaczęły zmieniać natężenie i nacechowanie. Są takie, których używamy rzadko, bo nie jesteśmy pewni ich znaczeń albo wiemy, że mogą psuć atmosferę, źle na kogoś działać.

    To nie dotyczy jedynie słów, które weszły do języka ulicznej walki politycznej. To też na przykład "kaleka". Moi przyjaciele mają bardzo upośledzone dziecko. Mówią o nim "kaleka". To dla nich brzmi obronnie.

    Ja wolałbym, żeby nie mówiono o mnie "senior". Jestem po prostu stary, i koniec, to uczciwe postawienie sprawy. Ale oczywiście spotykam się z takim poklepywaniem, że skądże znowu, "jesień życia", "młody inaczej". Bez sensu.

    Są też słowa, których użycie prowokuje jakiś rodzaj konfliktu. Którakolwiek strona użyje słowa "gender", to już coś się czai. Użyje go ktoś, kto jest zwolennikiem równości albo wszystkiego tego, co konserwatyści z genderem kojarzą, i wtedy, owszem, niby chodzi o pozytywną identyfikację, ale w powietrzu wisi konflikt. Powie tak ktoś z drugiej strony - to oczywista krytyka.

    A "uchodźca"? Prasa prawicowa, ta łagodniejsza, pisze raczej o imigrantach.

    - Bo to jedno z tych słów, które budują stosunek do innych. Uchodźca uchodzi skądś. Skoro uchodzi, to widocznie ucieka przed prześladowaniami. Powinien więc budzić nasze współczucie, powinniśmy go witać, bo gość w dom, Bóg w dom. U nas to właściwie przychodźca. A imigrant to ktoś, kto do nas przychodzi nie zawsze wiadomo dlaczego. To słowo nie niesie ze sobą żadnych zobowiązań.

    Powiedział pan, że woli być stary niż młody inaczej. A świat raczej się odmładza...

    - Odstarza właściwie.

    Albo domładza. Tak czy inaczej mam wrażenie, że język - ten zwyczajny, niepolityczny - dyktuje teraz młodzież. Poluzował, niezależnie od wieku.

    - Moda na młodość nigdy nie przeminie. Byłbym jednak ostrożny ze stwierdzeniem, że to dzieje się właśnie teraz. Hipotezy, że od tej pory coś wyraźnie się zmienia, są atrakcyjne, ale rzadko bywają prawdziwe. Poza tym można je weryfikować dopiero po wielu latach. Nie możemy być obserwatorami samych siebie.

    Pani mówi, że język poluzował, a ja obserwuję wśród młodych także tendencję do staroświeckiej elegancji w stylu Kabaretu Starszych Panów. Do pewnej staranności, budowania długich okresów zamiast krótkich zdań. Oczywiście na Twitterze tego nie widać.

    Jednak język poza tym że politycznie, dzieli też społecznie. Ci, którzy ogarniają, drwią z tych, którzy nie nadążają. Janusze i Grażyny internetu są tego, nomen omen, wyrazem. Dlaczego akurat Janusz i Grażyna?

    - Janusze wyszli ze stadionów - prawdziwi kibice nazywali tak nieprawdziwych. Imiona męskie w sposób tajemniczy od czasu do czasu coś oznaczają - cechę, przedmiot, postawę. A dlaczego teraz Janusz? Trudno mi wskazać słynnego Janusza, który jest "lamusem", a przecież o to tu chodzi. Jest kilku polityków Januszów - Korwin-Mikke, Piechociński, Palikot - ale oni nie mają aż takiej siły rażenia. Myślę, że chodzi o fonetykę. Janusz i Grażyna mają w brzmieniu predyspozycje do wykorzystania w taki sposób.

    To jest oczywiste, że język różnicuje się społecznie, w wyniku różnic ekonomicznych, statusu, zainteresowań, ideologii. Możemy rozpoznać po języku, czy się dogadamy, czy nie.

    Jest jeden rodzaj języka, który nas łączy. Urzędowy. Burmistrz na konferencji prasowej zawsze powie: "miał miejsce wypadek", urzędnik skarbówki zawsze przyśle pismo, którego nie potrafię nawet zacytować. Dlaczego tak się dzieje?

    - Z kilku powodów. Pierwszy jest chwalebny: urzędnicy chcą mówić obiektywnie i precyzyjnie, a język urzędowo-naukowy jest mniej emocjonalny, bardziej zracjonalizowany, mniej subiektywny, bardziej obiektywny, lepiej opisuje rzeczywistość. Drugi powód jest mniej chwalebny, czyli urzędnicy, zamiast mówić do petenta, mówią tak, żeby okazać się kompetentnymi. Mówienie proste uchodzi za prostackie, a przy tym może się odwoływać do relacji osobistych. Psychologicznie można to zrozumieć.

    Kiedy byłam dzieckiem, ojciec zawsze powtarzał: "Mów kapcie, a nie obuwie zmienne". Nie byłoby prościej?

    - Pewne zasady językowe wydają się znaczeniowo nieobciążone, a jednak są. Prywatny i oficjalny sposób postrzegania przejawia się już na poziomie opisu przedmiotów. Jest pani w czerwonej sukience. Gdyby wisiała ona w sklepie, na metce byłoby "sukienka czerwona". W domu mamy dwudrzwiową szafę, w sklepie "szafę dwudrzwiową". Ten szyk - rzeczownik przed przymiotnikiem - to oficjalność, ale też naukowość. Tak też przemawia się podczas uroczystości. "Kraj nasz", "wartości najwyższe", a nie odwrotnie.

    Obywatel nie byłby szczęśliwszy, gdyby urząd przemawiał językiem mu bliższym i wybrał jednak kapcie?

    - Niekoniecznie. Po części oczekuje się od władzy, żeby była władzą także w tym zakresie. Jeśli mamy się komuś podporządkować, to wolimy, żeby mówił do nas w sposób pokazujący, że ma prawo wydawać nam polecenia.

    Zresztą, umiejętność operowania wszystkimi rejestrami języka daje dużą satysfakcję. To powinno być cechą nie tylko nadawcy, ale także odbiorcy.

    Czyli petent powinien się poduczyć. Ogarnąć, czego nie rozumie. Dlaczego właściwie "ogarnąć"?

    - Język od zawsze żyje metaforą, która zazwyczaj idzie od konkretu do ogółu. Wszystko to, co było "przenikliwe" i "przeraźliwe", brało się od fizycznego przebijania, a dopiero potem zaczęło być odnoszone do sfery duchowej. Ogromna większość tych słów, które odnoszą się do abstrakcji, ma początek w jakimś konkrecie. "Ogarniać" wzięło się od "garnąć". To, co kiedyś braliśmy do garści, dziś zostało ogarnięte.

    Ogarnia pan profesor, dlaczego hajs jest cool, a forsa nie?

    - Bo mody na słowa zmieniają się tak jak wszystkie inne mody. A poza tym słowa na F, które są od dawna w polszczyźnie i wciąż nie mogą się dostać do salonu, brzmią staro. "Fest", "fura", "facet", "fajny", "forsa" - jest ich pełno. Ale "hajs" przeminie. Jak "siano", "sałata", "kapusta" i "flota".

    Prof. Jerzy Bralczyk - ur. w 1947 r., językoznawca, członek Rady Języka Polskiego, publicysta, popularyzator wiedzy o języku. Wydał m.in. "O języku polskiej propagandy politycznej lat siedemdziesiątych", "Język na sprzedaż", "O języku polskiej polityki lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych", "Leksykon zdań polskich".

    Rozmawiała Aleksandra Boćkowska ("GW", 17.09.2016)


Strona główna