Dyżur wigilijny

Ewa Kaleta


    Młoda lekarka spędza Wigilię na oddziale wewnętrznym. To jeden z pierwszych dyżurów w jej życiu. O wigilijnych dyżurach mówi się, że są spokojne i nic się na nich nie dzieje. Nie w tym przypadku.

    Młoda kobieta z czarnymi krótkimi włosami. Jest po dyżurze. Już przywykła do różnych wydarzeń, nagłych sytuacji, na które nie ma wpływu. Ale zeszłoroczną Wigilię wspomina ze stresem.

    Paulina: Jestem lekarzem, bez rodziny, bez zobowiązań. Tacy jak ja biorą dyżury świąteczne. Nie mam dużego doświadczenia, więc każdy dyżur to stres. Wszystkim się przejmuję, analizuję swoje decyzje, zlecam dużo badań. Jedni nazwą to zapobiegliwością, inni dokładnością, a jeszcze inni - strachem młodego lekarza. Tacy jak ja częściej dzwonią po konsultacje z innymi lekarzami. Takim jak ja łatwo nawrzucać, szczególnie rodzinom chorych. Młody lekarz po prostu się boi, że zrobi coś źle, to może irytować starszych kolegów.

    Dyżur świąteczny był jednym z moich pierwszych. Trochę się cieszyłam, byłam pokłócona z mamą. Czułam ulgę, że mogę powiedzieć „mam dyżur, nie przyjdę” zamiast „mam cię dość, nie przyjdę”. Dyżur to wymówka dla wszystkich moich znajomych, którzy nie lubią świąt i chcą uciec od rodziny. Są tacy, którzy biorą go też na dwa dni świąt i na sylwestra, bo chcą uciec od tej całej szopki. Jestem jedną z tych osób. Nie mam faceta ani nikogo bliskiego, więc obstawiam też nawet wolny weekend majowy. Każdy ma swój sposób na ucieczkę przed sobą i samotnością. A dyżury temu sprzyjają.

    Jest taki zwyczaj, że w trakcie dyżuru w Wigilię można wyjść na dwie godziny, żeby zjeść kolację z rodziną. Znam takich, którzy z tego nie korzystają. Zaliczam się do nich.

    Na oddziale jest około 50 łóżek, na co dzień prawie wszystkie są zajęte. Ale na święta wszyscy chcą wyjść, pobyć z rodziną, więc w Wigilię można by zmieścić wszystkich chorych w jednej sali. Zostają tylko ci, którzy są bardzo chorzy, albo ci, którzy nie chcą wyjść - bo często nie mają dokąd. Pielęgniarki też walczą o wolne, ale ktoś musi zostać.

    Na moim dyżurze, który trwał 24 godziny, zrobiłyśmy sobie z pielęgniarkami Wigilię. Kupiłam ciasto, a panie przyniosły sałatkę ziemniaczaną i śledzia. Miały w dyżurce małą choinkę i trochę ozdób świątecznych. Pielęgniarki zawsze dbają o świąteczny klimat. Poszły nawet podzielić się opłatkiem z pacjentami, którzy zostali. Jest w tym coś bardzo poruszającego, że akurat wszyscy jesteśmy razem w ten wieczór. Niby obcy, ale na chwilę bardzo blisko. Nie żałowałam, że jestem tam z nimi.

    Dzwoniłam do mamy, do rodziny, do przyjaciół. Było spokojnie, około 15.00 przyszło kilka osób do izby przyjęć. Wszystko w normie, czyli panie i panowie z bólem w klatce piersiowej, z wielkim lękiem, że mają zawał. Ludzie po czterdziestce często boją się zawału, ale dostają lekkie leki uspokajające i ciśnienie się reguluje, ból w klatce mija. Jeśli EKG jest OK, to odsyłamy ich do domu. Pod tym względem Wigilia nie różniła się niczym od innych dni.

    Dopiero po 19.00 pojawił się pierwszy pacjent z ostrą niewydolnością oddechową. Był po czterdziestce, majaczył, zachowywał się dziwnie. Nie mogłam podać mu tlenu, bo ciągle zapalał papierosa. Krzyczał, że ktoś go szuka, śledzi i że jesteśmy w niebezpieczeństwie. Próbowałam konsultować go psychiatrycznie, ale zasada jest taka, że dopóki pacjent ma objawy innej choroby, to nie można go przenosić. Nie wiadomo było, czy on majaczy z niedotlenienia, czy ma stan psychotyczny.

    Zestresowałam się, bo trzeba było jakoś go ogarnąć. Zdecydowałam, że trzeba przypiąć go pasami do łóżka, żeby przestał palić. Żadne leki na uspokojenie nie dawały rady. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zadzwoniłam po kolegów z izby przyjęć, przybiegli, przypięli pacjenta. Podłączyłam mu wąsy tlenowe, leki na uspokojenie zaczęły działać, uspokoił się. Pomyślałam: wow, widać nie wszystkie Wigilie na oddziale są takie same.

    Zamknęłam się w pokoju lekarskim, otworzyłam szeroko okno i zapaliłam papierosa. Zjadłam kompulsywnie czekoladki ze stosu bombonierek od pacjentów, które składowane są w pokoju lekarskim. Chciałam zadzwonić do lekarza, który był pod telefonem „w razie czego”, ale przerywać komuś wigilię, bo się ma pacjenta, którego trzeba było pasować, bo miał halucynacje? Już słyszałam w głowie, co by mi powiedział: żebym się ogarnęła i dzwoniła, jak będzie powód, a nie z emocji.

    Kolejny pacjent pojawił się godzinę później. Starszy pan, miał około 80 lat. Do dziś nie mogę powstrzymać emocji, kiedy o tym myślę. Mój pierwszy zgon na dyżurze. Kiedy słyszę, co mówią o lekarzach, że mają wszystko w dupie, to sobie myślę, że powinni zobaczyć młodego lekarza, który miał zgon na dyżurze. Nie chodzi o to, że pamięta się tylko ten jeden, ja pamiętam wszystkie osiem. Pamiętam twarze, wyniki badań. Pamiętam dosłownie wszystko. I pytanie, czy zrobiło się wszystko, co się mogło, zostaje w głowie na długo. Ja wiem, że zrobiłam wszystko, co mogłam, ale zawsze człowiek wątpi w siebie. Według mnie to moralna postawa.

    Wracając do pacjenta - miał chore serce, nerki i płuca. Było dla mnie jasne, że umiera i że pewnie umrze na moim dyżurze. Jego dwie córki powiedziały mi, że zgadzają się na przeszczep organów. Tylko że jego organy były w takim stanie, że nie dało się nic przeszczepić. Ale one napierały, chciały żeby natychmiast „coś” zrobić. Nie wiedziałam, co znaczy „coś”. Były w rozpaczy, jakby zupełnie nie były świadome choroby ojca. Przeważnie na wiadomość o śmierci bliscy reagują racjonalnie. Byłam świadkiem takich rozmów i opowiadano mi o nich.

    Pacjent zmarł przed 24.00. Był sam na sali. Poprosiłam córki, żeby wyszły z sali, ogłosiłam czas zgonu. Kiedy wyszłam, zaczęły na mnie krzyczeć, że zabiłam ich ojca. A potem straszyły mnie prokuratorem. To były straszne awantury. Próbowałam przebić się przez tę ścianę krzyku, ale nie miałam na nic wpływu. Zmarły został przetransportowany do oddzielnego pokoju na oddziale na dwie godziny. Takie są zasady. To między innymi czas dla rodziny, żeby mogła się pożegnać.

    Córki sprowadziły swoich mężów i dzieci. Awantura zaczęła się rozkręcać. Płakałam w pokoju lekarskim. Musiałam zrobić wypis, opisać wszystko, co zrobiłam przy pacjencie. Nigdy nie wypisywałam aktu zgonu, więc byłam przerażona. Do tego przed pokojem czekała cała rodzina pacjenta, wściekła na mnie. Akt zgonu pisałam przez dwie godziny. Dostałam ze stresu gorączki. Rodzina wyszła z oddziału, strasząc mnie prokuratorem. Tak wyglądał mój wigilijny dyżur. W tym roku też wzięłam dyżur.
    - Dlaczego? - pytam.
    Paulina: To mój sposób na święta. Nic gorszego niż zgon pacjenta chyba nie może się przytrafić.

    Ewa Kaleta (WP.pl, 18.12.2016)


Strona główna