W zamożnych domach klasy średniej masowo produkujemy gapy

Aleksandra Szyłło


    Mam uczniów, którzy całe życie mieszkają w Warszawie, ale w ogóle nie umieją się po niej poruszać, ponieważ wszędzie wożeni są samochodem. Z Martą Ługowską, polonistką z pierwszego społecznego Liceum "Bednarska" w Warszawie rozmawia Aleksandra Szyłło.

    Aleksandra Szyłło: Powiedziała mi pani niedawno, że rozważa porzucenie zawodu.

    Marta Ługowska: Powiedziałam, bo coraz częściej się zastanawiam, jaki to wszystko ma sens. Dlaczego moi uczniowie mieliby mnie słuchać? Żyją w świecie, w którym brak markowych dziur w dżinsach jest takim samym powodem do depresji jak poważny życiowy problem. Są ogłuszeni mediami, w których migawki z Aleppo przeplatają się z migawkami o markowych dziurach właśnie. Nie potrafią odróżnić języka reklamy, marketingu od języka literatury, listu, zwykłej szczerej rozmowy. Zastanawiam się więc, co ja mogę im dać. Dlaczego mieliby słuchać osoby z innego pokolenia, z zupełnie innego świata niż ten, w którym żyją?

    Zastanawiam się też nad sensem naszego wywiadu. Nie chodzi o panią, pani spisze go lepiej lub gorzej, ale co dalej będzie? Mignie widowni jak te migawki z Aleppo?

    I myśli pani o szkole dla rodziców.

    - To nie jest mój pomysł. To pomysł rodziców. Często na zebraniach mówią: "Co ja bym dał, żeby móc się zamienić z synem i pochodzić na lekcje, porozmawiać o tych książkach i filmach". Zazdroszczą dzieciom. Nieżyjący już reżyser Piotr Łazarkiewicz czytał wypracowania syna i wzdychał: "Gdyby mnie ktoś tak uczył pisać!". Tłumaczyłam, że to nie moja zasługa, jego syn po prostu stara się pisać to, co myśli. Ale widzę, że niektórzy dopiero z wiekiem dorastają do tego, by się uczyć. Licealiści miewają głowę zaprzątniętą czym innym.

    Nie uważam, że stałam się posiadaczką jakiejś prawdy i teraz będę ją głosić rodzicom. Nienawidzę kultury poradników i łatwych recept. Dziś na wszystko jest złota rada, jak na cellulit. Mówiąc o tej szkole dla rodziców, chciałam raczej powiedzieć, że dostrzegam takie zapotrzebowanie.

    I gdybym taką powołała do życia, przy okazji rozmów o literaturze chętnie trochę - za przeproszeniem - poprałabym rodzicom mózgi.

    W jakiej sprawie?

    - To, z jakimi problemami boryka się młodzież, wynika przecież bezpośrednio z ich działań. Rodzice, z jakimi najczęściej mam do czynienia, to rodzice nadopiekuńczy albo rodzice dozorcy. Powiedzmy od razu - pracuję w liceum społecznym. Rodzice płacą za szkołę, większość to osoby wykształcone i zamożne. I odnoszę wrażenie, że próbują zapewnić dzieciom wszystko to, czego brakowało im. Próbują dać dzieciom absolutne szczęście, żeby się niepotrzebnie nie denerwowały. Infantylizują je, spełniają każdy kaprys. Takie dzieci nie muszą pokonywać żadnego lęku, nie stawia im się ograniczeń ani wyzwań. Pamiętajmy, że Benjamin Spock, twórca teorii bezstresowego wychowania, pod koniec życia ją odwołał.

    Pamiętam taki eksperyment z małymi małpkami. Podzielono je na dwie grupy i przydzielono do dwóch sztucznych mam, które je karmiły. Pierwsza była cieplutka i puszysta, zawsze miała mleko. Druga też miała mleko, ale co pewien czas raziła lekko prądem. Nie boleśnie, tylko tak, żeby wywołać dyskomfort. Otóż małpki od tej drugiej mamy o wiele lepiej rozwinęły inteligencję. Opracowały system, jak jeść, żeby zdążyć uniknąć nieprzyjemnego kopnięcia. Małpki z pierwszej grupy nie musiały niczego się uczyć, więc nie rozwijały się intelektualnie.

    W rozwoju dziecka jest taki naturalny etap, około piątego-szóstego roku życia, gdy rwie się ono do samodzielności. Chce samo gotować, iść po bułki, z psem, samo do kolegi. Nie wolno nam tego przegapić! Tymczasem rodzice zabraniają dziecku samodzielności, bo przecież wszystko jest niebezpieczne. Na ulicy czekają pijani kierowcy, pedofile i nieszczepione agresywne psy. W kuchni można by się poparzyć.

    Pojawia się wyuczona bezradność, a za nią - całkowity brak odpowiedzialności. Mam uczniów, którzy całe życie mieszkają w Warszawie, ale w ogóle nie umieją się po niej poruszać, ponieważ wszędzie wożeni są samochodem.

    Pani syn jako pięciolatek dostał od Mikołaja scyzoryk.

    - Dziś jest prawie 30-letnim, żonatym mężczyzną. Gdy był w ostatniej grupie przedszkolnej, przed Gwiazdką zadzwonił mój tato: "Marta, jak myślisz: jest już wystarczająco duży, żeby dostać scyzoryk?". "Jasne" - odpowiedziałam zachwycona. Jednocześnie daliśmy mu od razu plasterki. Oczywiście natychmiast przeciął sobie palec.

    A gdyby skaleczył się w oko?

    - Histeria każe pani wymyślać wszystkie możliwe scenariusze. Według mnie ryzyko, że wsadzi ostrze w oko, jest naprawdę niskie.

    Równie kancerogenne jak nadopiekuńczość jest dozorcostwo, bo uniemożliwia dziecku popełnianie błędów. Swego czasu znajomi wrócili z dziećmi z Australii. Wczesna podstawówka, więc dzieci i mama opowiadają o szkole, ale zupełnie różnie. Dzieci dziwią się polskiej szkole, nazywają ją "głupia". Pytam: "Dlaczego głupia?". "Bo pani ciągle mówi: a teraz wyjmijcie zeszyty, a teraz otwórzcie zeszyty, a teraz weźcie kredkę. Przecież my wiemy, co mamy robić!".

    Mama mówi natomiast o traumie związanej z australijską szkołą, bo jej dziecko zgubiło mundurek i wróciło do domu w stroju na WF. Mama następnego dnia pojawiła się w szkole: "Dlaczego państwo nie pilnują, żeby dziecko włożyło mundurek?". "Proszę pani, to jest mundurek dziecka. Jeśli będziemy go za nim nosić, nigdy nie nauczy się samoobsługi". Pilnowanie mundurka uczy młodego człowieka, że jest za coś odpowiedzialny, a jego działania mają konsekwencje.

    Podkreślam - dziecko powinno mieć prawo do popełniania błędów i do przeżywania stresu. Inaczej rośnie w inkubatorze psychiczno-społecznym. Wyrasta z niego kaleka bez empatii, który niczego nie zauważa wokół siebie. Dziecko musi się uczyć życia na własnej skórze, w praktyce. Przedstawić pani teorię zakalca pani Ługowskiej?

    Jasne.

    - Gdy miałam kilkanaście lat, postanowiliśmy z młodszym bratem upiec mamie tort na urodziny. Mieliśmy uzbierane jakieś drobne, więc poszliśmy do sąsiadki po przepis. Ale przepis to teoria. Zrobiliśmy wszystko zgodnie z instrukcją i powstał zakalec. Wróciliśmy do sąsiadki. "Ach, tego nie było w przepisie, no ale przecież wiadomo, że biszkopt trzeba potrzymać w piecu, aż ostygnie, żeby nie opadł" - roześmiała się. Aby kupić składniki na drugi, musieliśmy już rozbić skarbonkę. Znów coś nie tak zrobiliśmy i znów zakalec. Za trzecim razem wyszedł tak dobrze, że z tej radości postawiliśmy go z hukiem na stole, więc znowu opadł. Pieniądze musieliśmy już pożyczyć od sąsiadki. Mama dostała tort zrobiony ze wszystkich opadłych biszkoptów, a ja od tego czasu umiem je robić.

    Dziś, jeśli pani zada upieczenie w domu ciasteczek, to piecze je mama. Dziecko co najwyżej "pomaga" kupić foremki i przystraja lukrem. I tak do matury. Ostatnio przyszła do mnie mama maturzysty: "Martwię się, jak to będzie na egzaminie, bo my właściwie czytamy lektury razem. Po prostu sam by nie czytał". Matka czyta 19-latkowi lektury na głos! Żeby mu oszczędzić trudu. Więc co ja mam zrobić? "Niestety, nie będę mogła pani wpuścić na egzamin. Będzie musiał poradzić sobie sam".

    Dzisiejsze media wmawiają nam, że sukces da się osiągnąć z absolutną łatwością. Wystarczy przecież tylko kupić krem, kliknąć, zapisać się na kurs - i już. Wszędzie same sukcesy. W efekcie, gdy mamy się wystawić na ryzyko, że możemy nie osiągnąć natychmiastowego sukcesu, pojawia się ogromna frustracja. Tymczasem najcenniejszy w nauce jest błąd. Masz wtedy szansę się zastanowić, dlaczego do niego doszło. Montaigne w XVI w. mówił: "Nie nauczysz się jazdy konnej, patrząc, jak jeździ mistrz".

    Nasz syn, jak miał dwa lata, próbował nas gryźć. Robi tak większość dwulatków. "Nie rób tak, nie wolno, bo to boli" - nic nie daje. W końcu ja go ugryzłam. Odskoczył z wyrzutem: "Boli!". No przecież mówiłam, że boli. Gryzienie się skończyło.

    Nie ma pani pojęcia, ile markowych ciuchów leży u nas w liceum w rzeczach zgubionych. Nikt się po nie nie zgłasza. Co pół roku oddajemy cały ten stos biednym. Wszystko dlatego, że młoda osoba, która ma wszystkiego za dużo i nie ponosi na własnej skórze konsekwencji zgubienia bluzy, niczego nie szanuje. Samo mówienie "nie rób drugiemu, co tobie niemiłe" - nic nie daje.

    W zamożnych domach klasy średniej masowo produkujemy dziś gapy. Nieuważne. "Być uważnym" - to dla mnie bardzo istotny zwrot. Uważnym na to, co dzieje się wokoło, żeby się obronić, dać sobie radę, i być uważnym na potrzeby innych.

    Twierdzi pani, że młodzież jest dziś wyjątkowo samotna.

    - Zagonionym rodzicom łatwiej coś dziecku kupić, niż z nim porozmawiać.

    Dzieci są fantastycznymi partnerami, aby prowadzić z nimi dialog sokratejski. Ale to trzeba ćwiczyć. Oczywiście łatwiejsza jest rozmowa, jeśli dorosły z góry wie, co powie i jaki będzie tego finał. Tylko że to nie jest rozmowa.

    "Dlaczego jesteś smutny?" - to ważne otwierające pytanie. Pamiętam, jak mój syn, przedszkolak, odpowiedział raz: "Bo pani powiedziała, że źle narysowałem". Patrzę na jego rysunek. Słoń. Z dwiema trąbami i siedmioma nogami. Cały w kwiatki. "A co to jest?". "Słoń biegający po łące". Fantastyczne! Gdyby coś takiego narysował Salvador Dali, wszyscy uznalibyśmy, że to genialne. Ale jak rysuje dziecko, to słoń albo musi mieć cztery nogi, albo jest źle, prawda? Innym razem patrzę na inny rysunek. "Co to jest?". "To jest takie coś, żeby sobie było". Czy rodzic albo przedszkole doceni ten rodzaj abstrakcji?

    Ks. Twardowski mówił: "Miłość, której nie widać, nie zasłania sobą". Tymczasem nam, dorosłym, łatwiej nastolatka ocenić, niż dowiedzieć się, o co mu chodzi. Pamiętam, jak zostałam wezwana przez polonistkę syna. "Moje wypracowanie ją zawiodło" - wytłumaczył mi. Umówiłam się na określoną godzinę, mimo to stoję pod pokojem nauczycielskim, czekam. "Jest przerwa, mamy wolne" - jakaś młoda cipcia trzasnęła mi drzwiami przed nosem. W końcu polonistka wyszła. Okazało się, że na klasówce zadała pytanie: "Czy chcesz zostać rycerzem?". Syn odpowiedział, że nie. Po pierwsze, nie mógłbym, uzasadniał, bo boję się wszystkich filmów, które oglądam z mamą. Po drugie, nie chciałbym, bo musiałbym ciągle siedzieć prosto przy stole i ustępować dziewczynom. W ten sposób najlepszy uczeń zawiódł panią polonistkę, bo ona miała nadzieję, że on jeden na pewno będzie chciał zostać rycerzem. A ja pytam: kto kogo tutaj zawiódł? I czy rodzice rozkładają takie sytuacje na czynniki pierwsze? Bo jeśli nie, to dziecko pozostaje samo ze sobą i z coraz bardziej niezrozumiałym światem wokół.

    Oczywiście samotność potęgują komórki. Jadę do pracy tramwajem i dorośli wokół mnie nie widzą świata poza komórkami. Podobnie ich małe dzieci wiezione do lub z przedszkola. W czasach emotikonów moi uczniowie przestają rozpoznawać mimikę ludzką - jak autyści. Mówię uczniowi, że jest nieobecny na lekcji duchem. A on jest wstrząśnięty: skąd ja to wiem?

    W świecie, jaki przedstawia małolatom smartfon, wydaje się, że nikt nie jest sam. Wszyscy na zdjęciach, roześmiani, odnoszą właśnie sukces, wśród innych roześmianych. Otoczeni takim przekazem młodzi popadają w stany depresyjne ot tak, z byle powodu. W moim dzieciństwie było wiele trudnych kwestii i to uważało się za normalne. Pewne rzeczy w życiu są trudne. Każdy sam musi napisać klasówkę, każda matka rodzi sama, każdy umiera sam.

    Bednarska jest znana z tego, że w przeciwieństwie do wielu publicznych szkół nie ucieka przed uczniami z orzeczeniami lekarskimi.

    - Nie ucieka. Asperger, depresje, zaburzenia psychiczne, padaczki - tego jest coraz więcej. Bywa, że dziecko ewidentnie powinno mieć orzeczenie, a rodzice w ogóle nie chcą o tym słyszeć. Mur. Dlaczego? Nie są w stanie naruszyć w swoich głowach obrazu idealnego dziecka. Boją się także stygmatyzacji. Ale ja z takim uczniem muszę w szkole pracować, jak gdyby miał orzeczenie. Nie mam wyjścia, inaczej sobie nie poradzi. Rodzice, gdyby go zdiagnozowali, mogliby mu bardziej pomóc, ale nie chcą. Wydaje im się, że jeśli będą odgrywali teatrzyk, że nic się nie dzieje, to nie będzie się działo.

    Część uczniów ma orzeczenia lekarskie, ale w gruncie rzeczy problem jest ten sam. Zapraszam rodziców na rozmowę. Powtarzam to, co wiemy od dawna: że dziecko nie jest w stanie podejść do matury. Że te pozytywne oceny to oceny terapeutyczne, więc nie odzwierciedlają opanowania przez ucznia materiału na poziomie liceum. Pytam, czy myślą o przyszłości dziecka. Mama w płacz i koniec rozmowy. Nie daj Boże powiedzieć, że oni przecież kiedyś umrą. Rodzice dziecka z wadą muszą być świadomi tego, że muszą przygotować je do życia. Ja wiem, że oni się boją. To naturalne.

    Olga jeździła na wózku. Kiedy klasa szykowała się na wycieczkę do Pragi, mama Olgi wzięła pożyczkę, żeby pojechać z nami. To była niezamożna kobieta, jej córka uczyła się w ramach stypendium. Postawiłam na swoim, mama Olgi nie pojechała.

    Olga na początku zachowywała się tak, żeby się nam wydawało, że jej nie ma. Byle nie robić kłopotu. Ale w końcu musiała się nauczyć tłumaczyć nam swoje potrzeby, a my musieliśmy się nauczyć dowiadywać od niej, czego potrzebuje, i robić to. Dzięki temu, że sobie zaufaliśmy, matka Olgi po raz pierwszy od wielu lat pojechała w tym czasie sama na wakacje. Za tę nieszczęsną pożyczkę. A my wszyscy czegoś się nauczyliśmy.

    Nasze lęki nie mogą zasłonić dziecku jego drogi życiowej. Inna moja była uczennica, Ola, też na wózku i znacznie bardziej upośledzona, wyszła właśnie za mąż. Mimo iż przez wiele lat rodzice robili wszystko, by się nie zakochała. Z góry zakładali, że to nie może się jej udać, więc chcieli ją chronić przed zbędnym cierpieniem.

    Przeciwieństwem tego wszystkiego, o czym rozmawiamy, jest historia innej pani uczennicy, Sonam z Tybetu.

    - Sonam do 13. roku życia nigdy nie uczęszczała do szkoły. Pochodzi z biednej rodziny nomadów, jest najstarszą i w dodatku najciemniejszą dziewczynką w rodzinie. A tam też zwraca się uwagę na kolor skóry. Od trzeciego roku życia pracowała. Pasała jaki, wychowywała młodsze rodzeństwo, nosiła wodę z odległego strumyka i zbierała drewno na opał. W wyniku pewnych działań, o których nie chcę tu mówić, ponieważ mam związane z nimi wątpliwości, Sonam została adoptowana przez zamożnych polskich rodziców. Dziewczyna wychowana w Himalajach w drodze na lotnisko po raz pierwszy dostała majtki. Na lotnisku nie wiedziała, jak skorzystać z toalety, a nikomu nie przyszło do głowy, żeby jej to powiedzieć.

    Przyszła do naszego gimnazjum jako analfabetka. Nie znała ani jednej litery w żadnym języku. Gdy widziała, że jest brudno, zabierała się do sprzątania. Gdy trzeba było komuś pomóc - pomagała. Bez słów, tak miała rozwiniętą empatię i uważność właśnie. W Warszawie wszędzie sama trafiała, ponieważ od małego rozwijała inteligencję przestrzenną.

    Na początku swojego pobytu w całkowicie obcym kraju i kulturze Sonam w domu swoich nowych rodziców posprzątała kuchnię. Na koniec na czystym blacie narysowała to, co my nazywamy swastyką, czyli tybetański symbol słońca. Oni zrobili jej awanturę w obcym języku!

    Parę lat później poproszono mnie o pomoc w przygotowywaniu Sonam do matury. Choć już mówiła po polsku, zastanawiałam się: jak to robić? Opowiadać jej o "Dziadach", "Panu Tadeuszu", zaborach? Jak? Postanowiłam obejrzeć z nią film o dalajlamie, a potem próbowałam jej tłumaczyć, że zabory to jak okupacja chińska. Próbowałam znaleźć i pokazać jakieś paralele.

    Sonam była najbardziej zawziętą uczennicą, jaką znałam. Kiedy trener na basenie powiedział, że ma przepłynąć dwa baseny pod wodą, o mało nie utonęła. Mistrz kazał, to się nie wynurzyła.

    Kiedy się dowiedziała, że dalajlama będzie w Warszawie, czekała na to spotkanie jak na zbawienie. W końcu doczekała się, poszła na nie... i okazało się, że nie rozumie dalajlamy. Bo nie zna literackiego tybetańskiego, tylko dialekt. Czy jest większa samotność?

    Sonam nie tylko zdała maturę po polsku. Dziś jest na trzecim roku medycyny. Studiuje po angielsku na Ukrainie. Opowiadam pani jej historię, bo my, rodzice, musimy starannie zważyć nasze podejście do takich tematów jak samodzielność, samotność. Na Morzu Śródziemnym dzieci toną codziennie, w Aleppo przysypywane są gruzami, a my boimy się wysłać nasze za róg po bułki.

    Znajomi często pytają mnie: piszesz o tej edukacji, to powiedz, do jakiej szkoły najlepiej posłać dziecko: Montessori, waldorfskiej, demokratycznej, do elżbietanek? Do prywatnej, publicznej? Postanowiłam zapytać panią. Do pani do liceum przychodzą dzieciaki po wszystkich rodzajach.

    - Pani wciąż ma nadzieję na uzyskanie planu, który pozwoli zapewnić sukces dziecku. Nie ma takiego. Gdyby był, byłby tak samo wadliwy jak te wszystkie książki "Jak zostać szczęśliwym" czy "Jak zostać dyrektorem". Znakomite metody danej szkoły mogą się okazać całkowicie nieodpowiednie dla pani dziecka. Dlaczego? Bo nie będzie się tam dobrze czuło i właściwie rozwijało. Jest zbyt duża liczba zmiennych, choćby psychologicznych, socjologicznych, metodologicznych. W "Ferdydurke" Gombrowicza Miętus chodził do porządnej szkoły dla chłopców z dobrych rodzin, a marzył o brataniu się z parobkiem, prawda?

    Jedyną radę, jaką uda się pani ode mnie uzyskać, to to, żeby nie dopuścić, by nasze dzieci zobaczyły w nas alfę i omegę. Stawajmy na głowie, żeby myślały same, a nie zobaczyły w nas skończonych mędrców. A tak może się stać, jeśli rodzic będzie robił wszystko za dziecko lub będzie lepiej wiedział, co dla niego jest dobre. Jako 16-letnia panienka byłam świadkiem, jak mój tata potyka się i przewraca. Mój tata, którego wielbiłam jak Boga, bo po rozwodzie rodziców nie widywałam go w codziennych sytuacjach. Oto ten mój tata wywalił się jak zwykły śmiertelnik! Wszystko mi się wtedy zawaliło. Ale kiedy umarł, napisałam w nekrologu: "Umarł, bo był śmiertelny", cytując jego ulubione słowa ze "Snu nocy letniej" Szekspira.

    Wie pani, co wisi w mojej klasie nad tablicą?

    Krzyż?

    - Powiesiłam zdjęcie Stephena Hawkinga. Jak taki jeden z drugim martwi się, że jego grzywka nie wygląda tak dobrze jak u Justina Biebera, to chcę, żeby popatrzył na Hawkinga. Jak się ma samotność tego kaleki do samotności ucznia z loczkiem? Jak się ma jego ciekawość świata i chęć do życia oraz działania do ciekawości i chęci uczniów? Nawiasem mówiąc, rodzice Hawkinga byli pracownikami naukowymi i bawili się z dziećmi przy stole, stawiając im filozoficzne pytania, na przykład co to jest śmierć i co się dzieje z człowiekiem po śmierci.

    A obok powiesiłam Małego Księcia, bo uważam, że każdemu powinno się dać szansę, by miał własnego baranka.

    Staram się inspirować moich uczniów, ale też stawiać im bardzo konkretne wymagania, oczywiście na ich miarę. To tyle. Żeby nie było jak w metropolitalnym seminarium duchownym, w którym pracowałam pod koniec lat 80. Około stu osób na roku. Nic o nich nie wiedziałam poza tym, że wszyscy są po maturze, więc chciałam sprawdzić, co ci chłopcy umieją, żeby wiedzieć, jak z nimi pracować. Pytam na sprawdzianie, kto to był Raskolnikow. Ze stu odpowiedziało dwóch. Jeden, że to radziecki hokeista. Drugi, że radziecki łyżwiarz figurowy.

    Brak elementarnej wiedzy nie pozwala na samodzielne myślenie. GPS-y nie rozwijają inteligencji przestrzennej, a ona jest niezbędna do rozwijania pamięci. Badania młodego pokolenia wychowanego w czasach internetu i komórek wykazują, że cierpi na coś, co naukowcy nazwali cyberdemencją. Staram się moich uczniów uczyć przede wszystkim samodzielnego myślenia, ale wymaga ono elementarnej wiedzy, pamięci, umiejętności czytania i odczytywania sensów zawartych nie tylko w słowach, ale także w mimice, gestach czy układzie ciała. Wymaga również odwagi stawiania pytań, formułowania hipotez, zwłaszcza zaś popełniania błędów, a potem wyciągania z nich wniosków.

    Maria Skłodowska-Curie mówiła: "Niczego w życiu nie należy się bać, należy to tylko zrozumieć". Dzieci w Japonii muszą obowiązkowo znać jej biografię, ich nauczyciele uważają, że od naszej noblistki mogą nauczyć się odwagi i jednocześnie radzenia sobie z problemami. Szkoda, że chcąc oszczędzić dzieciom cierpienia, skazujemy je na nie. A przecież każdy z nas musiał swego czasu przeczytać II część "Dziadów", w której malutcy Józio i Rózia potrzebują ziarnka gorczycy-goryczy, żeby zostali zbawieni.

    Aleksandra Szyłło ("Gazeta Wyborcza", 2.12.2016)


Strona główna