Hymn od nowa. Kto pił krew polską

Wojciech Orliński


    Niezwykłość polskiego hymnu można zrozumieć dopiero, analizując go na tle europejskiej przeciętnej. Odstajemy od niej - głównie na plus. To nie znaczy, że nie można w hymnie nic poprawić!

    Na użytek tego artykułu przeanalizowałem hymny różnych państw, wszystkich europejskich i sporą próbkę innych. Okazuje się, że można je zaklasyfikować do kilku grup tematycznych. Polski zaliczam do grupy hymnów wojennych. Nie pisano ich z myślą o całym narodzie, tylko o konkretnej armii albo ruchu rewolucyjnym.

    Najbardziej znanym jest oczywiście "Pieśń bojowa armii Renu", czyli francuska "Marsylianka". W Strasburgu napisał ją Claude-Joseph Rouget de Lisle, kapitan rewolucyjnej armii, zagrzewając rodaków do obrony przed niemiecką inwazją szykowaną przez księcia Brunszwiku.

    Historycy sugerują, że na dzielną bojową postawę Francuzów większy wpływ miał sam książę Brunszwiku niż kapitan Rouget de Lisle. Książę, jak to książę, był ciężkim idiotą i ogłosił tzw. manifest brunszwicki, w którym jednoznacznie zagroził francuskiej ludności cywilnej karą za rewolucyjne brewerie. Efektem był napływ ochotników, którzy z "Marsylianką" na ustach spuścili księciu łomot w bitwie pod Valmy.

    Prawie każdy zna początek: "Naprzód dzieci ojczyzny, oto nadszedł dzień chwały", ale dalej "Marsylianka" robi się jeszcze ciekawsza. W drugiej zwrotce pyta: "Czego chcą te hordy niewolników, zdrajców i załganych królów? Na kogo od dawna szykują oni kajdany?", i odpowiada: "Ach, Francuzi - na nas! Co za skandal! To nas chcą z powrotem zapędzić w niewolę!". A potem robi się jeszcze bardziej krwawo, wrogowie wolności porównani są np. do tygrysów, które bezlitośnie rozszarpują piersi własnej matki ("Tous ces tigres qui, sans pitié, déchirent le sein de leur mre!"). Na uroczystościach publicznych Francuzi najczęściej śpiewają tylko pierwszą zwrotkę. Miejmy nadzieję, że nowy lewicowy prezydent Francji częściej będzie wzywać rodaków do oporu stawianego "tym krwawym despotom".

    Wojenne hymny mają w Europie także Belgowie, Grecy, Włosi, Węgrzy, Rumuni, Irlandczycy, Ukraińcy. Spotykamy je też poza naszym kontynentem, taki charakter mają też hymny Argentyny, Meksyku, Chin i oczywiście amerykański "Gwieździsty sztandar", który wziął się z wiersza zatytułowanego "Obrona fortu McHenry".

    Fort w 1812 roku ostrzelała brytyjska flota, co obserwował poeta Francis Scott Key. Zainspirował go wielki amerykański sztandar dumnie powiewający nad fortem mimo (niecelnego zresztą) ostrzału. Napisał o nim wiersz, który pokochali wszyscy amerykańscy patrioci.

    Sztandar opisany w tym wierszu przechowywany jest w amerykańskim instytucie Smithsonian. Sporządzono go na zamówienie armii USA, a więc musiał przejść wszystkie formalne drogi biurokratyczne, z wypisaniem zamówienia, zafakturowaniem zakupu i wciągnięciem na stan. Dlatego ze wszystkich łopoczących sztandarów występujących w różnych hymnach tylko o tym wiemy, ile dokładnie kosztował - bo Smithsonian przechowuje oryginalną fakturę, którą wypisała wykonawczyni, pani Mary Pickersgill z Baltimore. Kosztował 405,90 dolarów, około 5500 dolarów na dzisiejsze pieniądze. Sporo, ale Amerykanie dobrze wiedzą, że najlepszą kasę robi się dla państwowego zleceniodawcy.

    W naszym bojowym hymnie, jak wiadomo, bratersko pozdrawiamy "ziemię włoską", co kiedyś zdezorientowało Jarosława Kaczyńskiego przekonanego, że Dąbrowski maszerował z "ziemi polskiej" do tajemniczej krainy zwanej "wolską".

    Nie wszyscy wiedzą, że Włosi rewanżują się nam w swoim hymnie - napisanym w przededniu Wiosny Ludów przez poetę Goffredo Mamelego (który zresztą wkrótce potem zginął podczas próby wyzwolenia Rzymu spod papieskiej tyranii).

    Włoski hymn w piątej zwrotce pomstuje przeciwko wrogom włoskiej wolności - Austriakom. "Austriacki orzeł pił wraz z Kozakiem krew włoską z krwią polską, niech się nią otruje".

    Grecja też ma wojenny hymn, który zwięźle, ale bardzo groźnie zapowiada wrogom, że poznają ją "po jej straszliwym mieczu". Ciągle mi się ostatnio przypominają te słowa, gdy patrzę na kursy walut.

    Z wojennych hymnów osobiście najbardziej lubię norweską deklarację, szczerą i dumną jednocześnie: "Może jest nas niewielu, ale wystarczy". Norwegowie w następnym wersie pytają: "Pamiętacie Friedrikshald"?

    Friedrikshald nazywa się obecnie Halden, bo pierwotna nazwa upamiętniała duńskiego króla Fryderyka III. Szwedzki król Gustaw XII zginął podczas nieudanej próby zdobycia fortecy, a jego śmierć szczęśliwie zakończyła monarchię absolutną i zapoczątkowała szwedzki nowożytny parlamentaryzm.

    Kto czci szarego obywatela

    Wojenne hymny bywają krępujące, bo jak właściwie austriacki czy rosyjski dyplomata ma się zachowywać, słuchając hymnu włoskiego? Bezpieczniejszą kategorią są hymny - nie na pohybel sąsiadom, ale ku czci własnego narodu, jego przywódcy lub legendarnego założyciela czy wyzwoliciela. Holendrzy śpiewają na przykład hymn "Het Wilhelmus" na cześć Wilhelma Orańskiego, przywódcy XVII-wiecznej rewolucji przeciwko Hiszpanii.

    Te też mają jednak groźne implikacje. Hymn Andory "El Gran Carlemany" jest na cześć Karola Wielkiego, którego Andora uważa za swojego legendarnego przywódcę i założyciela. Andora przedstawia siebie jako neutralną księżniczkę żyjącą między dwoma narodami (francuskim i - w zależności od definicji narodu - hiszpańskim lub katalońskim).

    Potem jednak Andora zostaje ogłoszona "jedyną córką imperium Karola Wielkiego", co prowadzi do interesującego pytania: czy Andora w takim razie może rościć sobie prawa do tego imperium? Czy kiedyś pojawi się kwestia reprywatyzacji mienia Karola Wielkiego na terenie dzisiejszych Czech, Włoch, Niemiec i Francji? Jeśli kiedyś Andora odzyska dawną świetność, to będzie nieuchronne!

    Z hymnów ku czci najbardziej lubię duński. Zaczyna się krajoznawczo: "Znam piękną krainę rozległych, piaszczystych plaż nad słonymi cieśninami Bałtyku", w czwartej zwrotce zaczynają się nawoływania ku czci. Najpierw cześć oddana jest królowi i ojczyźnie, a potem pada najpiękniejsza deklaracja ze wszystkich hymnów.

    To deklaracja na cześć szarego obywatela! W oryginale: "Hil hver en danneborger, som virker, hvad han kan!", w przekładzie: "Chwała każdemu Duńczykowi za to, że robi, co może". Wszystkie kraje mają przecież swoich szarych obywateli, którzy kombinują jak koń pod górkę, żeby wypracować swoją cegiełkę w PKB - i tylko duński hymn to dostrzega.

    Hymny krajoznawcze tak naprawdę stanowią najliczniejszą grupę. Austria, Bośnia-Hercegowina, Bułgaria, Chorwacja, Czarnogóra, Czechy, Dania, Liechtenstein, Luksemburg, Mołdawia, Norwegia, Słowacja i Szwecja w swoich hymnach po prostu chwalą to, co w danym kraju najpiękniejsze - morze, góry, lasy, jeziora.

    Estonia swój krajobraz chwali platonicznie. Zapewnia, że jest piękny, ale bez wdawania się w detale. Rzut oka na mapę wyjaśnia, dlaczego - Estonia z krajobrazów ma głównie wybrzeże, a i to niezbyt imponujące.

    Kto śpiewa do pogańskiego boga

    Kolejna grupa to hymny postulatywne, jak nazwałem te, które wyrażają pragnienie lub żądanie - by ktoś coś zrobił, by coś się stało, by kraj się rozwijał, a ludzie żyli dostatniej.

    Postulaty bywają różne. Bardzo skromny ma na przykład księstwo Monako, które w "A Marcia de Muneghu" ("Marszu Monako") apeluje tylko do swojego sztandaru, żeby dumnie łopotał nad księstwem. Jeden sztandar wystarczy, będzie go widać w całym kraju.

    Postulatywne hymny mają też m.in. Litwa i Portugalia.

    Pragnienia wygłoszone pod adresem Boga, Jezusa lub Matki Boskiej nazywamy "modlitwą". Takie postulaty w hymnach padają najczęściej.

    Do Boga o powodzenie dla swojej ojczyzny modlą się Islandczycy, Luksemburczycy, Łotysze, naturalnie Maltańczycy, Serbowie, Szwajcarzy. Jak wiedzą o tym wszyscy fani Sex Pistols, zdecydowanie modlitewny charakter ma też hymn brytyjski, "God Save The Queen".

    Modlitewne hymny bywają czasem sformułowane tak, że trudno zgadnąć, o jaką tu w ogóle chodzi religię. Hymn Islandii na przykład odwołuje się do "Boga naszej ziemi" ("Ó, Guvors lands", co jest trochę na bakier z chrześcijańską wizją Boga, który w każdym kraju jest ten sam.

    Tymczasem Islandczycy nie tylko wyraźnie modlą się do Boga, który związany jest w sposób szczególny właśnie z Islandią, ale jeszcze wspominają, że do tego samego Boga od tysiąca lat modlili się ich przodkowie.

    Figura tysiąca lat nie wzięła się w tym hymnie znikąd. Jego tekst napisano w roku 1874, dla upamiętnienia tysiąclecia osadnictwa na wyspie, za które uważa się wybudowanie pierwszej chaty w (przyszłym) Reykjaviku przez wodza wikingów Ingolfa Arnarsona.

    Arnarson był poganinem, który w pojęcie "bóstw tej krainy" wierzył dosłownie. Wierzył, że codziennie spoglądają na niego z okolicznych gór i drzew, podejmował decyzje na podstawie domniemanych reakcji bóstw w postaci światła, cienia, wiatru i prądu morskiego.

    Chrześcijaństwo zapanowało na Islandii dopiero półtora stulecia później, a w 1550 Islandia odcięła ostatnie więzi z Kościołem katolickim w postaci szyi ostatniego biskupa Jona Arasona i jego dwóch synów (Islandia jest dostatecznie daleko od Watykanu, żeby nie dało się w niej wprowadzić celibatu).

    Krótko mówiąc, "Bóg tej krainy" przez ostatnie 1000 lat ciągle był kimś innym. A może jednak ciągle tym samym pogańskim bóstwem, które czcili pierwsi mieszkańcy Reykjaviku? Jeśli Kościołowi nie udało się wymusić celibatu na swoim klerze, to czy w ogóle udała im się chrystianizacja?

    Podobne problemy teologiczne rodzi serbski hymn "Bože pravde" ("Boże sprawiedliwości"). Z hymnu wynika, że sprawiedliwość polega na tym, że Bóg pomoże Serbom wygrać bitwę o wielkość serbskich "ziemi i narodu". Co automatycznie sugeruje, że Bóg Serbów jednocześnie nie jest Bogiem żadnego sąsiedniego narodu.

    Kto się wstydzi dwóch zwrotek

    Niemcy mają takiego pecha ze swoim hymnem, że właściwie stoją poza wszelką klasyfikacją. Profesor August Heinrich Hoffmann von Fallersleben napisał tekst, który w 1841 wydawał mu się postępowy i liberalny, ale dzisiaj wykonuje się tylko trzecią zwrotkę, wstydliwie pomijając dwie pierwsze.

    Już pierwsze zdanie, "Deutschland, Deutschland über alles, über alles in der Welt", budzi poważne zakłopotanie. W Polsce nie trzeba chyba tego tłumaczyć, zapoznaliśmy się z tym tekstem dokładniej, niżbyśmy chcieli.

    Nie mniej straszna jest jednak druga zwrotka. Hymny często poetycko definiują naród. Definicja z naszego hymnu jest na przykład demokratycznie inkluzywna: "Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy".

    "My" - czyli ci, którzy czują się częścią polskiej sprawy. Polski hymn nie wnika w to, czy ktoś się nazywa Olisadebe, Nguyen albo Goldstein, skórę może mieć białą, żółtą albo brązową, to nie ma znaczenia. Każdy, kto się identyfikuje z tym hymnem, automatycznie staje się Polakiem.

    Druga zwrotka niemieckiego hymnu deklaruje natomiast, że "my, Niemcy" będziemy szukać inspiracji do szlachetnych czynów ("uns zu edler Tat begeistern") w walorach: niemieckich kobiet, niemieckiej wierności, niemieckim winie i niemieckiej pieśni.

    Jakkolwiek by to analizować, wychodzi z tego wykluczająca definicja "nas, Niemców", która nie obejmuje niemieckich kobiet. One mogą prawdziwych Niemców tylko inspirować do szlachetnych czynów. W 1841 roku nawet dla największego demokraty wykluczenie kobiet z politycznej wspólnoty wydawało się oczywistą oczywistością, ale jakoś tylko Niemcy mieli takiego pecha, żeby to sobie wpisać do hymnu na wieki.

    W porównaniu z tym nasz hymn też ma oczywiście zwrotki dziwne, zwrotki niezrozumiałe bez opatrzenia ich przypisami, zwrotki staroświeckie językowo, ale nie mamy ani jednej zwrotki, którą trudno byłoby bez uczucia zażenowania tłumaczyć obcokrajowcowi. To budujące!

    Gdybym miał jakoś udoskonalać polski hymn, dodałbym więc dwie rzeczy. Przydałaby mi się jakaś zwrotka krajoznawcza, najlepiej inspirowana słowami naszego współczesnego wieszcza Andrzeja Mleczki, którego postacie mówią na jednym z rysunków: "Morze, góry, lasy, jeziora - panie, jaki to mógłby być fajny kraj!".

    Od Duńczyków przejąłbym też zwyczaj składania w hymnie hołdu nie tylko wodzom z przeszłości: Dąbrowskiemu, Czarnieckiemu i Bonapartemu, ale także przeciętnemu Polakowi szarakowi. Który też orze, jak może. A na pewno ma bardziej pod górkę od przeciętnego Duńczyka, nie tylko dlatego, że najwyższa góra w Danii ma 172 m n.p.m.

    Wojciech Orliński ("Duży Format" - 24.05.2012)


Strona główna