Moda na uczciwość

Adela Majska


    Po ukończeniu studiów stomatologicznych w latach sześćdziesiątych długo tułałam się po tak zwanej prowincji, bo o pracę nie było łatwo. Wreszcie udało mi się dostać etat w przychodni rejonowej dość zamożnego miasta średniej wielkości. Dwie starsze koleżanki z tej przychodni zbliżały się do emerytury, jedna z nich kończyła studia przed wojną, druga tuż po wojnie. Obydwie miały prywatne gabinety, a w przychodni pracowały z oddaniem, uczciwie i za marne pieniądze.

    W ciągu mojego długiego życia i długiej praktyki lekarskiej miałam okazję zaobserwować postawy lekarzy, od skrajnie judymowej do najzwyczajniej hochsztaplerskiej.

    Przyszedł rok 1976, powstały ZOZ-y, a w ślad za tym pojawiło się tzw. stomatologiczne lecznictwo zintegrowane. Przestały istnieć pracownie protetyczne. Odtąd wszyscy lekarze zatrudnieni w przychodniach zaczęli wykonywać uzupełnienia protetyczne. Pacjenci otrzymywali karty choroby w rejestracji i przychodzili z nimi do gabinetu.

    Już pierwszy dzień protetyczny przyniósł spore niespodzianki. Po wyjściu pacjentów, w kopertach zawierających karty choroby znalazłyśmy "nadzienie" w postaci większych lub mniejszych kwot. Moje starsze koleżanki doznały szoku. Były oburzone i autentycznie obrażone. Po naradzie spisałyśmy protokół, a potem poprosiłyśmy mojego męża i córkę, aby pojechali pod wskazane adresy i oddali pieniądze za pokwitowaniem. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, potem ustało. Pacjenci przekazali sobie wiadomość, że "tu nie biorą", a my słyszałyśmy "widać nie potrafią dobrze robić, bo się nie cenią". Minęło parę lat, zanim przekonano się, że to nieprawda.

    Zdarzenie byłoby błahe i nie warte wspomnienia, gdyby nie wypływała z niego głęboka prawda, że początek drogi zawodowej kształtuje lekarza. Postawa moich starszych koleżanek nie dopuszczała innego zachowania i była wzorem dla wszystkich, którzy tam zaczynali pracę.

    Inny przykład nie będzie już tak budujący. Kuzynka mojego męża, dużo od niego starsza, wycieńczona przeżyciami wojennymi i pobytami w obozach koncentracyjnych zachorowała na gruźlicę. Wkrótce potem stwierdzono, że to prosówka, i na leczenie jest już za późno. Rodzina chorej błagała, żeby załatwić prywatną wizytę ówczesnej sławy internistycznej z dużego miasta akademickiego. Jako młoda adeptka medycyny, oszołomiona wielkością i znaczeniem osoby, przed którą stanęłam, poszłam do prywatnego gabinetu pana docenta, przedstawiłam całą przesłaną dokumentację, zapłaciłam, bo od tego docent rozpoczynał rozmowę, i umówiłam wizytę.

    Chora mieszkała kilkanaście kilometrów od miasta, w którym przyjmował pan docent, więc umówiliśmy się, że w oznaczonym dniu przyjedzie po niego taksówka, za którą oczywiście zapłaci rodzina pacjentki. Pan docent wymienił kwotę honorarium, które zostało zaakceptowane. W dniu wizyty taksówka czekała około godziny, ponieważ okazało się, że pan docent chce zabrać ze sobą przyjaciółkę, a ona nie mogła wyjechać o oznaczonej godzinie. Po drodze zdarzyła się malownicza łąka, na której docent z osobą towarzyszącą i piknikowym koszykiem spędzili dobrą godzinę, każąc taksówkarzowi czekać. Wreszcie dojechali na miejsce, gdzie właśnie przed chwilą miejscowy lekarz stwierdził zgon chorej. Do pana docenta wyszedł mąż, poinformował co się stało i podał pieniądze w umówionej kwocie. Docent zawrócił na pięcie, wpadając po drodze na radośnie roześmianą przyjaciółkę, wsiadł do taksówki, poczekał aż mąż zmarłej zapłaci taksówkarzowi i odjechał.

    Oczywiście miał prawo do umówionego honorarium, kilkugodzinna zwłoka prawdopodobnie nie miała żadnego znaczenia, bo nie zdołałby pomóc. Tak sobie myślę, czy asystenci wychowani przez tego człowieka nie są właśnie zalążkiem naszych obecnych kłopotów etycznych?

    I jeszcze trzecie wspomnienie. Bardzo osobiste i bardzo bolesne. Byłam jeszcze bardzo młodym lekarzem, pełna ideałów, skłonna profesorów traktować jako mistrzów i wzorce cnót wszelakich. Zdarzyło się, że zachorował mój ojciec. W małym mieście, gdzie wtedy mieszkał, po hospitalizacji, wypisano go z podejrzeniem guza przełyku i jednym, marnym zdjęciem jako dokumentacją.

    Powiedziano mojemu ojcu, że w dużym ośrodku akademickim jest profesor specjalizujący się w operacjach przełyku. Z trudem uzyskałam audiencję u pana profesora. Zawiozłam zdjęcie, które z pogardą odłożył na biurko i uzyskałam zgodę na hospitalizację ojca. Został przyjęty do kliniki, położony w dużej ośmioosobowej sali, gdzie oprócz niego nie było nikogo. Podobnie wyglądały inne sale, co niesłychanie mnie dziwiło wobec tłoku panującego w innych, znanych mi szpitalach klinicznych.

    Pojechałam do domu, by po tygodniu wrócić, wezwana naglącym telefonem ojca, który twierdził, że od czasu przyjęcia na oddział nie badał go ani nie rozmawiał z nim nikt.

    Sala nadal była pustawa, przybył jeden pacjent. Nie mogłam znaleźć profesora. Znalazł się za to docent, który rozmawiał ze mną w sposób bardzo dziwny, zupełnie dla mnie niezrozumiały, wreszcie poszedł sobie. Przypadkowo spotkałam na korytarzu mojego szkolnego kolegę, który pracował w klinice jako biolog. Prosiłam, żeby dowiedział się o co chodzi.

    Po chwili wrócił do mnie i spytał:
    - Któremu z nich dałaś w łapę?
    - Żadnemu - odpowiedziałam przerażona.
    Na to on: no to sprawa jest jasna. Profesor myśli, że zapłaciłaś docentowi, a docent, że profesorowi, dlatego obydwaj omijają twojego ojca. Nie lubią się. Cena jest ustalona, z tym że ciągle rośnie, bo docent ją podnosi, a profesor uważa, że nie może brać mniej od docenta.

    Nie miałam wtedy pieniędzy, zarabiałam bardzo mało, mój mąż również, ojciec był na emeryturze. Poszłam do niego i powiedziałam o co chodzi. Natychmiast wstał i zażądał, żeby go wypisano. Powiedział, że u złodziei nie będzie się leczył. Był w tych sprawach bezkompromisowy. Prosiłam, żeby poczekał, a ja dowiem się czy to prawda, nie chciał.

    Nikt go nie zatrzymywał. Dowiedziałam się potem szczegółów dotyczących tej kliniki. Moja wiara w autorytety została bezpowrotnie zniszczona.

    Znałam potem dość blisko lekarzy z kręgu profesora i docenta. Powodziło im się znakomicie, a pacjenci uważali, że są świetnymi fachowcami, bo bardzo się cenią.

    Adela Majska ("Gazeta Lekarska" nr 6/2007")

Strona główna