Z kroniki bibliofilów lubelskich

Józef Czechowicz

      Mury nagrzane za dnia, parującą trawę
      I drzew ciemnozielone rozłożyste ręce,
      I bliskiego kościoła okna niebieskawe
      Błogosławi zmierzch czysty jak oczy dziecięce.

      O lipy, wiązy, grusze, jabłonki i klony,
      bracia, których zaklęła drzewna melancholia,
      patrzcie w dół - tam na ławie lampą oświetlony
      leży twarzą ku niebu florentyński foliał.

      Bibliofile, schyleni nad stronic pięknością,
      trwają tak cicho, jakby pasterze nad żłobkiem,
      uśmiech szczęścia im usta niewidzialne rozciął
      i dłonie zajął kwiatów niewidzialnych snopkiem.

      Gwiazdy wschodzą nad sadem w blasku lampy zgrzebnym.
      Miło, księże Ludwiku, milcząc myśleć o tym,
      że pachnie kwiatów złuda i wieczór podniebny
      przy księdze wytłaczanej czerwienią i złotem.

      Pan Tyszkiewicz odjedzie na via Giordani,
      czar wieczoru rozleci się, jak garść świetlików,
      my, księgom pięknym wierni i w nich zakochani,
      wspomnienie zapiszemy w serc swych pamiętniku.


Strona główna