Mury nagrzane za dnia, parującą trawę
I drzew ciemnozielone rozłożyste ręce,
I bliskiego kościoła okna niebieskawe
Błogosławi zmierzch czysty jak oczy dziecięce.
O lipy, wiązy, grusze, jabłonki i klony,
bracia, których zaklęła drzewna melancholia,
patrzcie w dół - tam na ławie lampą oświetlony
leży twarzą ku niebu florentyński foliał.
Bibliofile, schyleni nad stronic pięknością,
trwają tak cicho, jakby pasterze nad żłobkiem,
uśmiech szczęścia im usta niewidzialne rozciął
i dłonie zajął kwiatów niewidzialnych snopkiem.
Gwiazdy wschodzą nad sadem w blasku lampy zgrzebnym.
Miło, księże Ludwiku, milcząc myśleć o tym,
że pachnie kwiatów złuda i wieczór podniebny
przy księdze wytłaczanej czerwienią i złotem.
Pan Tyszkiewicz odjedzie na via Giordani,
czar wieczoru rozleci się, jak garść świetlików,
my, księgom pięknym wierni i w nich zakochani,
wspomnienie zapiszemy w serc swych pamiętniku.