Agnieszka Jucewicz Agnieszka Jucewicz rozmawia z Barbarą Arską-Karyłowską. Rodzice zbyt często skupiają się tylko na słabościach dziecka, a zapominają, jak ważne jest też wspomaganie jego mocnych stron, bo to właśnie buduje w dziecku poczucie siły - rozmowa Agnieszki Jucewicz. "Zosia zdała maturę na samych piątkach, a ty, co?", "Po co ci ta gra na gitarze, kiedy słoń ci na ucho nadepnął?", "Tylko czwórka z plusem?". To wynik mojej minisondy, kiedy zapytałam znajomych, jakie komunikaty rodziców podcinały im skrzydła. I pewnie skarżą się, że przez to, co kiedyś usłyszeli, nie biorą już gitary do ręki, nigdy nie mają poczucia, że to, co robią, zasługuje na podziw albo uważają, że zawsze znajdzie się jakaś Zosia, która będzie lepsza od nich? No, nie ukrywam, że taka jest puenta. Sama mam rozmaite podobne żale. Ostatnio czytałam bardzo mądrą rozmowę z pisarką Magdaleną Tulli, która powiedziała m.in.: "Nigdy nie wiemy tak do końca, co nas ulepiło". Uważam, że to niezwykle cenne zdanie. Naprawdę nie wiemy i być może nigdy się nie dowiemy, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, chociaż mamy tendencję, żeby szukać odpowiedzi w naszej przeszłości. Psychologowie często przecież o tym mówią. To pewne uproszczenie i też psychologia się zmienia, badania pokazują, że to nie jest takie proste. Kiedyś uważano, że to biologia o wszystkim decyduje, potem, że rodzice i wychowanie - dziecko miało się rodzić tabula rasa, którą rodzice zapisywali, czym chcieli. Dzisiaj patrzy się na ten proces szerzej. To, kim jesteśmy, co lubimy, jak reagujemy, co wybieramy w życiu, jest wynikiem różnych złożonych czynników i naprawdę człowiek nie rezygnuje z rysowania tylko dlatego, że w dzieciństwie słyszał: "Zostaw to, twoja siostra ma większy talent, a córka sąsiadów to już w ogóle geniusz". No, chyba że było to powtarzane z premedytacją, nagminnie, w szczególnie okrutny sposób i jeszcze trafiło na dziecko słabe emocjonalnie, którego talent plastyczny nie był wielki. Ale w większości przypadków, jeśli ktoś naprawdę chce rysować, to będzie to robił, nawet jeśli warunki nie są sprzyjające. Szukanie przyczyn w tych wczesnych komunikatach to rodzaj usprawiedliwiania się? To nie tyle usprawiedliwianie się, ile próba wyjaśnienia pewnych zjawisk. Nasz umysł tak działa, że zawsze szuka przyczyny, ale często w tym błądzi. Mamy też taką skłonność do uwypuklania zdarzeń z przeszłości, które nie miały aż takiej siły rażenia, chcemy koniecznie wiedzieć, "dlaczego tak jest, że...". Matka mi parę razy powiedziała, że do matematyki nie mam głowy, to ja teraz myślę, że przekreśliła moją karierę na politechnice. To nie jest tak, że rodzice mają na nas wpływ, a my jesteśmy jedynie bezwolnymi odbiorcami tego ich wpływu. Relacja dziecko - rodzic to jest zawsze interakcja. Co to znaczy? Że to, jacy są rodzice, zależy też od tego, jakie jest dziecko i vice versa. Dlatego często jest tak, że ci sami rodzice w inny sposób wpływają na kolejne swoje dzieci. Wiadomo też, że od tego, jakie jest to dziecko, będzie zależeć to, jak będzie podatne na wpływ rodziców, a jak na wpływ rówieśników. Wiele zależy od warunków, w jakich dziecko się chowa, czy rodzic opiekuje się nim do piątego roku życia, czy to niańka czy babcia staje się najbliższym opiekunem, kiedy dziecko ma sześć tygodni, czy ma ono jednego opiekuna czy wielu, czy chowa się w hałasie czy w ciszy itd. To wszystko ma znaczenie, a nie tylko ci "źli" rodzice. No dobrze, ale weźmy taki przykład. Dziewczynka za każdym razem, kiedy odnosi sukces - przynosi odznakę wzorowego ucznia, świadectwo z czerwonym paskiem, zdaje maturę najlepiej w szkole - słyszy: "Uczyłaś się, to masz, co w tym dziwnego?", albo: "W dorosłym życiu będziesz codziennie taki egzamin zdawała", lub: "Weź lepiej śmieci wyrzuć". Dzisiaj ma takie poczucie, że żadne osiągnięcie nie jest wystarczająco dobre i ciągle swoje sukcesy deprecjonuje. Pewnie to, co dzisiaj myśli o sobie, jest częściowo efektem tego, co słyszała od najbliższych, ale z całą pewnością było też wiele innych przyczyn, które złożyły się na to, że ona dzisiaj nie potrafi docenić swoich sukcesów ani się z nich cieszyć. Co na przykład? Na przykład, jaki miała temperament. Może ona w ogóle nie była typem dziecka radosnego, które - kiedy coś mu się powiedzie - podskakuje do góry. A może kiedy się urodziła, była drobniutka, malutka i bardzo wrażliwa na bodźce zewnętrzne? Jerome Kagan, amerykański psycholog rozwojowy (profesor emeritus Uniwersytetu Harvarda), pokazał w swoich badaniach, że już w niemowlęctwie można do pewnego stopnia przewidzieć, które dziecko będzie nieśmiałe i wycofane, a które otwarte i odważne, bez względu na to, jak zachowywać się będą rodzice. A może była pulchna i kiedy poszła do przedszkola, koleżanki ją odsuwały, mówiły jej, że jest gruba, i nie chciały się z nią bawić? A może nie chciały się z nią bawić, bo miała inne pomysły na tę zabawę? Kiedy przychodziła do domu smutna, rodzice dochodzili do wniosku, że najlepszą rzeczą, jaką mogą jej powiedzieć, jest to, żeby się nie przejmowała. I tak się przyjęło, że im bardziej ona się przejmowała, tym częściej rodzice mówili, że nie ma co się martwić, bo myśleli, że to ją właśnie uspokoi. Wytworzył się taki rodzaj tańca. Rodzice chcieli ją uspokoić, a ona słyszała, że nie powinna czuć tego, co czuje, więc traktowała to jak krytykę. Byłoby inaczej, gdyby była takim przebojowym, energetycznym dzieckiem? Pewnie rodzice reagowaliby inaczej. Bo rodzice zwykle dostosowują swoje zachowanie do zachowania dziecka. Gdyby przychodziła z przedszkola, podskakując, i mówiła: "Dzisiaj narysowałam kwiatek i wszystkim się podobało", to rodzice by mogli powiedzieć: "Super, cieszymy się!". A wycofane, zamknięte w sobie dziecko mogłoby nawet nie zauważyć, że innym dzieciom podoba się jego rysunek. Rodzice zwykle starają się zaspokajać potrzeby dziecka, ale problem polega na tym, że w tym dostosowywaniu się do potrzeb dzieci zbyt często skupiają się głównie na ich słabościach i próbują je wyrównać, organizując różnego rodzaju korepetycje, reedukacje, rehabilitacje itd. Zapominają o tym, jak ważne jest również wzmacnianie mocnych stron, bo to właśnie buduje w dziecku poczucie siły: "Ja naprawdę jestem dobra z matematyki, naprawdę potrafię wymyślać historie, super!", a nie tylko: "O kurczę, tego nie potrafię, tu jestem słaba, to jeszcze trzeba poprawić". Widzę dwie drogi do tego, by dziecko poczyniło większy wysiłek: chwalenie go za to, co już osiągnęło, i pobudzanie do samodzielności. Ale rodzice mają też często jakieś konkretne wizje tego, co dziecko ma osiągnąć. I trudno im znieść, że ono tych wizji nie podziela. Mam wielki szacunek dla tego, czego rodzice chcą dla swych dzieci, najczęściej chcą dobrze, tylko nie wiedzą, jak to osiągnąć. Mnie się akurat taki pogląd - dlaczego cztery, a nie pięć - nie podoba, ale rozumiem, że intencja rodzica jest taka, żeby dziecko się świetnie uczyło, bo pod tym kryje się troska o nie, czy sobie poradzi w świecie, na rynku pracy itd. Dobrze by było, gdyby jednak udało się formułować ten pogląd w inny sposób. Jak? Na pewno zdanie: "Dlaczego cztery, a nie pięć?", dziecku nie pomoże. Stanie nad nim, pilnowanie, czy się uczy, pomaganie przy każdym kłopocie, żeby dostać tę piątkę, a lepiej szóstkę - też nie. Warto za to uczyć dziecko samodzielnego rozwiązywania trudności, osiągania własnych celów. Nie krytykować wyniku, tylko się zastanowić: "Nie podoba mi się ten wynik? Jak do niego doszło? Co dziecko mogłoby zrobić inaczej, żeby mieć lepszy wynik?". I uczyć je, jak to osiągnąć. Podrzucić mu taką propozycję na przykład: "Uczyłeś się do testu pół godziny, super. To następnym razem spróbuj przeznaczyć na takie przygotowanie też pół godziny, ale może zmień metodę. Może lepsze niż czytanie w kółko notatek jest zadawanie sobie pytań do kolejnych zagadnień?". Warto też zapytać dziecko, czy ono jest zadowolone z tego wyniku. Jeśli czwórka jest dla niego bardzo dobrą oceną, a dla rodzica nie, to nie ma sensu robić mu wyrzutów. Rodzic może natomiast się zastanowić, czy jego potrzeba szóstek ma sens. Może też, jeśli uzna, że dążenie do szóstek jest sensowne, próbować wyrobić podobny pogląd w dziecku. Czyli warto słuchać własnego dziecka? To jest podstawa. Słuchać, obserwować, co jest dla niego ważne, żeby jednak ono nie tylko realizowało nasze cele i wartości. A jeśli nam się cele dziecka nie podobają, to warto tak przeorganizować środowisko, żeby cele dziecka upodobniły się do naszych. Ja w ogóle uważam, że rola rodzica polega na tym, żeby bardzo dobrze się dziecku przyglądać i jak najlepiej kierować tym materiałem, który mamy. Jeśli chcemy wpłynąć na nastolatka, dla którego, jak dla wielu w tym wieku, ważniejsze są poglądy kolegów niż nasze, to warto poszukać takiej szkoły, w której młodzież uznaje wartości podobne do naszych. Są takie szkoły, w których popularne są dzieci, które imprezują, są wesołe i zabawowe, a są takie, w których wśród rówieśników liczy się erudycja lub oceny. Ale czasem warto zaakceptować, że nasze dziecko chce czego innego niż my. Czasem trafiają do mnie rodzice zaniepokojeni tym, że ich dziecko według nich nie jest zbyt szczęśliwe - ma mało przyjaciół albo jest malkontentem, ale jeśli taki nastolatek mówi, że jemu to się podoba, że taki właśnie chce być, trzeba to uszanować. I ja nie jestem tutaj do niczego potrzebna. Co zrobić, jeśli rodzicom zależy na tym, żeby dziecko się uczyło, a ono mówi, że go to nudzi i wcale nie zamierza tego robić? Jeśli dziecko mówi, że nauka nie jest dla niego ważna, to trzeba się przyjrzeć, dlaczego tak mówi i co to znaczy. Bo może się okazać, że ta nauka nie tyle nie jest ważna, ile jest trudna. Dzieci między 7. a 10. rokiem życia używają zamiennie słów "nudny" i "trudny". Cele atrakcyjne dla dziecka to te, które są osiągalne, a jak nie są osiągalne, to przestają być atrakcyjne. A jeśli nie o to chodzi, że jest za trudno? To może jest za łatwo albo może chodzi o to, że istnieje ważniejszy cel niż nauka? Na przykład popularność, bo bycie dobrym uczniem w tej klasie powoduje wykluczenie. Można też zdobyć popularność, będąc najgorszym uczniem w klasie. Oczywiście. Dziecko może się też bać osiągać sukces. Pewien czarnoskóry chłopiec z amerykańskiej szkoły mówił mi, że dyrekcja płaciła za to, żeby uczniowie odbierali dyplomy. Bo ukończenie liceum było tak stygmatyzujące w jego społeczności, że ci, którym to się udało, woleli się do tego nie przyznawać. A jeśli dziecko lokuje zainteresowania w coś, co się rodzicowi nie podoba, bo uważa, że w tym nie ma przyszłości, to co robić: pozwolić dziecku iść w tym kierunku? To jest bardzo skomplikowane. Pyta mnie pani raczej o to, jaką filozofię powinni mieć rodzice, żeby dzieci odniosły sukces w życiu. Nie umiem na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Myślę, że jeżeli dziecko jest utalentowane plastycznie lub muzycznie, to pewnie trzeba mu pozwolić realizować swój talent. Można mu zwrócić uwagę, żeby było świadome, że to jest raczej trudne życie. Jeśli chce na przykład zostać dyrygentem, to warto powiedzieć, że wybitnych dyrygentów, którym się udało zawodowo, można na palcach jednej ręki policzyć, bo ile jest wielkich orkiestr na świecie? Może warto mu zasugerować, żeby zastanowiło się nad jakimś planem B, bo jeśli bycie dyrygentem jednak nie wypali, to na pewno przyda się jakiś inny pomysł na siebie. Ale myślę, że takie dziecko z wielkim talentem i tak pójdzie swoją drogą niezależnie od działań rodzica. Podkreślała pani, że warto dziecko chwalić, zamiast skupiać się na tym, co mu nie wychodzi. Bo każdemu coś nie wychodzi. Ale z tym chwaleniem też można przesadzić. Teraz na szczęście są już wskazówki, jak chwalić, kiedy chwalić i kiedy to chwalenie odnosi skutek. Bo czym jest pochwała? To jest wzmocnienie jakiegoś zachowania. Zachowanie pochwalone najpewniej się powtórzy. Chyba że nie wierzymy w to, że ta pochwała jest szczera? Dokładnie, albo w nią nie wierzymy, albo osoba, która ją wygłasza, nie jest dla nas ważna. No dobrze, to jeśli pani mi tak wspaniale podpowiedziała, to proszę mi powiedzieć, co trzeba zrobić, żeby chwalenie zadziałało? Chwalić, kiedy rzeczywiście tak uważamy? Dobrze, co dalej? Tu się chyba kończy moja życiowa mądrość. Mieć pewność, że jesteśmy tymi osobami, które są dla dziecka ważne, więc jeżeli nasza relacja z dzieckiem jest już bardzo nadwerężona, to najpierw musimy postarać się o odbudowanie tej relacji. Bo inaczej z tego nici. Co jeszcze? Pochwała musi być konkretna. Jeśli mówimy: "Bardzo dobrze!", "Świetnie!", to dla dziecka mało znaczy, bo nie wiadomo do końca, co takiego jest bardzo dobre, co ten rodzic miał na myśli, a w ogóle to tak było jakoś rzucone w przelocie. Tak jak już powiedziałam, zachowanie pochwalone pewnie się powtórzy, więc dobrze by było wybrać zachowanie, które chcemy, żeby się powtórzyło. Trzeba je nazwać. Jeśli dziecko na przykład, chodząc po domu, zawsze trzaska drzwiami, a raz uda mu się je zamknąć cichutko, to warto wtedy powiedzieć: "Świetnie! Zamknąłeś delikatnie drzwi. Bardzo mi się to podobało!". Pochwała nie musi też dotyczyć zachowania, które w pełni nas satysfakcjonuje. Może dotyczyć przybliżeń. Jeśli dziecko ma kłopoty z porannym ubieraniem się, to trzeba pochwalić je za to, że włożyło jeden but, poza tym warto też się zastanowić, dlaczego trudno mu się ubrać rano: czy dlatego, że jest pośpiech, czy ma trudności z wykonaniem czynności jedna po drugiej, czy nie chce iść do przedszkola. I w zależności od tego, co to jest, pomóc mu rozwiązać problem. To na pewno nie podetnie mu skrzydeł, natomiast jeśli rodzic nakrzyczy na dziecko, że znowu mu się nie udało, że "taki duży chłopak", a taka guzdrała, to wprawdzie nie złamie mu życia, ale dziecko będzie miało na przykład zły dzień w szkole, a rodzic kiepski dzień w pracy i poczucie winy, które niczego nie rozwiązuje. Skąd się bierze w rodzicach tendencja do skupiania się na tym, co idzie nie tak, do krytyki? Bo myślimy, że w ten sposób dziecku pomożemy, i to, co nam się nie podoba, drażni nas i emocjonuje, więc silniej zwraca naszą uwagę. Poza tym tak byliśmy wychowywani. Nie wiem, jak było, gdy pani dorastała, bo pani jest z innego pokolenia, ale ja byłam tak chowana, że chwalenie było równoznaczne z rozpieszczaniem. Moi rodzice uważali, że tylko jeżeli będą krytyczni, wyrobią we mnie motywację do pracy. I pewnie są takie dzieci, które krytyki potrzebują. Chociaż ja akurat takich nie znam. Ale większości znanych mi dzieci trzeba wprost powiedzieć, czego się od nich oczekuje, i pokazać, że pewnych zachowań się nie aprobuje. Nie oczekujmy jednak, że te nasze działania całkiem odmienią przyszłość naszego dziecka. W świetnym filmie "Sierpień w hrabstwie Osage" jest pokazana rodzina, w której sposób wychowania przez krytykę, nawet poniżanie przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Dlaczego, mimo że wiemy, jakie to jest niszczące, dokładnie to samo robimy naszym dzieciom. Bo to, że jesteśmy czegoś świadomi, nie oznacza, że umiemy postąpić inaczej, a kiedy człowiek jest zdenerwowany, to wraca do utartych wzorców zachowania jakby z automatu. I dlatego warsztaty dla rodziców, na których mówi się im, jak mają się zachowywać i co mówić, są nieskuteczne. One dopiero wtedy mogą zadziałać, jeśli rodzice ćwiczą to, czego się nauczyli, wracają na kolejne spotkanie, opowiadają, jak im poszło, albo psychologowie idą i obserwują, jak oni sobie radzą. I dalej ćwiczą. Powiedzmy, że krytykujący rodzic nauczy się wspierać swoje dziecko. Może się okazać, że nie wystarczy. Są badania, które pokazują, że jeśli się osobie o niskim poczuciu własnej wartości powie: "Dasz radę, będzie dobrze", to tylko ją zniechęci, zamiast zachęcać. Tak. Bo co pani robi, kiedy pani mówi: "Nie martw się, świetnie sobie poradzisz?". Pani mówi: "Twoje uczucia się nie liczą, twoje uczucia są jakieś od czapy". A należy raczej skupić się na takim przekazie: "Rozumiem, że się boisz, nie podzielam tego lęku, ale rozumiem go, bo egzamin to rzeczywiście trudne zadanie, którego boi się wielu ludzi. To jak możemy sobie z tym poradzić?". My nie możemy dzieciom mówić, że ich uczucia są absurdalne albo się nie liczą, bo je tym pogrążymy albo wywołamy kłótnię. Ale to "nie martw się", "nie przejmuj" to są takie niby pozytywne komunikaty? To nie są pozytywne komunikaty. Jeśli dziecko dostanie tróję w szkole albo koleżanka się na nie obraziła, przychodzi i opowiada o tym przejęte, to dla niego to było wydarzenie. Dla niego to jest czasem nawet koniec świata. Nie można tego lekceważyć. Ja ostatnio z podziwem patrzyłam na moją córkę. W jej domu codziennie wieczorem tata czyta obu synom książkę. Jeden synek jest jeszcze malutki, nic nie rozumie, więc się w tym czasie bawi. Drugi biega po pokoju, ale wszystko słyszy, wszystko rozumie. Ostatnio czytali "Harry'ego Pottera", ale przy którymś kolejnym tomie zrobiło się zbyt strasznie. Starszy miał złe sny, więc rodzice zdecydowali, że czas zmienić lekturę, i wybrali "Tajemniczy ogród". Ale on w ogóle nie chciał tego słuchać, protestował. Ja sobie pomyślałam: "E tam, zawraca głowę". A moja córka bardzo uważnie wypytała go, co mu się w tej książce nie podoba, co by trzeba było w niej zmienić, żeby mu się podobała, czego mu tam brakuje. I on wszystko jej bardzo dokładnie wytłumaczył. Dzięki temu znaleźli inną książkę, dopasowaną do jego potrzeb. A czego mu brakowało w "Tajemniczym ogrodzie"? Odrobiny magii. Przeszkadzało mu, że tam było tylko - jak to nazwał - "zwyczajne życie". Z tego, co pani mówi, wynika, że najważniejsza jest podmiotowość dziecka. Podmiotowość, samodzielność, samowystarczalność. Bo przecież my do tego chowamy te nasze dzieci, żeby one kiedyś mogły same podejmować decyzje, czuć się w nich niezależne, silne. Świadomość, że ma się na coś wpływ, daje poczucie bezpieczeństwa, pewności siebie. Dzieci zachęcane do samodzielności lepiej też przyjmują rady dorosłych. Dlaczego? Bo one traktują je właśnie jako radę, a nie nakaz czy przymus. Wiedzą, że rodzic wierzy w to, że sobie poradzą, a daje im tę radę dlatego, że może ona się im do czegoś przyda i ułatwi wykonanie zadania czy życie, tak w ogóle. Dzięki temu relacja z rodzicem staje się lepsza i paradoksalnie rodzic zyskuje większe pole manewru, żeby dziecku pomóc i na nie wpłynąć, niż kiedy mu coś truje nad głową, rozlicza z tego, co się nie udało, stawia szlaban i stosuje te wszystkie mało skuteczne metody. Największą korzyścią z traktowania dziecka podmiotowo jest przede wszystkim to, że ono będzie chciało z nami rozmawiać. Ale żeby tak się stało, rodzice najpierw muszą się nauczyć słuchać tego, co dziecko mówi, przyglądać się, co robi, i je akceptować, bo ono jest jakieś już od urodzenia, a potem wpływ na jego rozwój mają bardzo różne czynniki i rodzic może pomóc dziecku SIĘ ukształtować, ale nie może GO ukształtować. *Barbara Arska-Karyłowska - kierownik Zakładu Psychologii Klinicznej Dziecka w SWPS i psychoterapeutka dziecięca w Laboratorium Psychoedukacji.
Agnieszka Jucewicz ("Wysokie Obcasy", 11.10.2014)
|