Dyrektor Schroniska dla Nieletnich: Mam być lekarzem, nie klawiszem

Aleksandra Szyłło


    Rozmowa z Romualdem Sadowskim, dyrektorem żeńskiego Schroniska dla Nieletnich i Zakładu Poprawczego w Warszawie-Falenicy.

    Od ponad 20 lat jest pan dyrektorem zakładu poprawczego dla dziewcząt, a wychowanki mówią na pana "Papcio". Zapraszają na śluby, chrzciny. Wcześniej przez lata pracował pan w Oryszewie, w zakładzie dla chłopców, i to samo. Wielu utrzymuje z panem kontakt do dziś. To jak to jest z tymi relacjami w zakładzie? Czy nastolatka przestępcę da się naprostować "miękkimi" metodami?

    - Czy słyszała pani, żeby chorego wyleczono, podając mu jeszcze więcej zarazków? Młodzi, którzy do mnie trafiają, są chorzy na przemoc. Przemocą się ich nie wyleczy. Oni mają nauczyć się tutaj nowego języka w relacjach międzyludzkich. Mogą się go nauczyć tylko przez przykład, to znaczy ja, wszyscy wychowawcy i pozostali pracownicy musimy dawać ten przykład.

    Przeciętny Kowalski, gdy usłyszy w telewizji o zaniedbanym, porzuconym czy pobitym dziecku, ma ochotę rozszarpać w jego obronie wszystkich po kolei: gdzie byli rodzice, sąsiedzi, szkoła, pomoc społeczna? Natomiast gdy to samo dziecko, po dziesięciu latach, w wyniku ogromnej frustracji popełni coś złego - Kowalski nie ma już dla niego grosza empatii. Karać, byle surowo! Nieraz słyszy się: karać śmiercią!

    Gdy objąłem placówkę w Falenicy 23 lata temu, pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, to kazałem zdemontować więzienną bramę i zamontować coś bardziej przypominającego domową furtkę. Wiele osób, też z naszego zespołu, pukało się w czoło: "Wszyscy ci uciekną!". Od lat nie ma ucieczki. Jedna, jaka była kilka lat temu, to podczas wycieczki rowerowej. Tak, muszę wyprowadzać wychowanków poza teren. Pracuję w ośrodkach zajmujących się resocjalizacją od 50 lat. Najpierw z chłopakami, teraz od ponad 20 lat z dziewczętami. Zawsze ich wyprowadzałem i będę wyprowadzał, bo nie da się nauczyć nikogo pływać w basenie bez wody. I nie da się przystosować młodego człowieka do życia w społeczeństwie, izolując od tego społeczeństwa. To nie jest oczywiście tak, że każda moja wychowanka w każdej chwili może wyjść. Czasem musi potrwać, aż wyjdzie za bramę.

    Wszyscy ci młodzi ludzie, których sąd wysyła do takich placówek jak moja, niosą w środku ogromny ładunek frustracji. Mają też niezwykle zaniżoną samoocenę. I nieważne, że obiektywnie jest to piękna dziewczyna. One czy oni mają się za nic, ponieważ tak byli traktowani w dotychczasowym życiu. W naszym środowisku na wychowanka zakładu poprawczego mawia się "nielat", czyli nieletni. Wie pani, co różni nielata od recydywisty? Jeśli recydywista przechodzi obok przystanku, na którym śpi pijak, to recydywista przysiądzie, wsadzi elegancko papierosa pijakowi do ust, poklepie go, zabierze cichutko portfelik, poklepie jeszcze raz i pójdzie. Nielat może nawet nic nie zabrać, ale pobije pijaka i zdemoluje przystanek. To jest ta frustracja.

    Przez jakiś czas robiłem na własny użytek taką statystykę: prosiłem wychowanków o odpowiedź na pytanie: "Czego ci w życiu najbardziej brakowało"? Z kilkuset zapytanych 100 proc. dało mi tę samą odpowiedź: "Miłości". Sto procent.

    Wyrok sądu nakazujący umieszczenie w zakładzie nastolatki traktują oczywiście jako tragedię. Przyjeżdżają zbuntowane, nastroszone. A po niedługim czasie biegną na korytarzu do mnie czy innego wychowawcy przytulać się. Na wyścigi. Prawie dorosłe osoby, czuje pani?

    Czy w zakładach bywają dzieci z dobrego domu? Mam na myśli dom, w którym choć jedna dorosła osoba kocha je i starała się o dziecko dbać.

    - Jest taki wąziutki margines, pojedyncze osoby, z którymi miałem do czynienia podczas 50 lat mojej pracy. Wówczas zachowania socjopatyczne biorą się z uszkodzenia układu nerwowego, np. w wyniku ciężkich powikłań po grypie lub innej chorobie, lub matka piła w czasie ciąży i nastąpiło takie uszkodzenie. Prawie zawsze jednak chodzi o rodzinę, a raczej jej brak. Duża część to są oczywiście dzieci z rodzin tzw. patologicznych. W takim domu o policji nie mówi się inaczej, jak "psy", "mendy", "kurwy". Panuje całkowicie odwrócony system wartości: matka sprzedaje córkę klientom albo do agencji, pijana uprawia seks z facetami, gdy dziecko jest w tym samym łóżku. Mały Jasio sam ma sobie skombinować plecak i piórnik, a za "zaradność" dostaje pochwałę. Stała przemoc i poniżanie. Jak powiedziałem, prawie nie ma dzieci z dobrych domów, ale są, i owszem, z tzw. dobrych domów. Ojciec profesor filozofii, matka też wyższe wykształcenie. Konserwatywny katolicki dom. Córka adoptowana. Gdy miała kilka lat, tatuś zaczął ją regularnie obmacywać. Gdy jeszcze trochę podrosła - regularnie gwałcić. Tatuś siedzi teraz za to, co jej zrobił. Matka uciekła w chorobę psychiczną. Ta dziewczyna to jeden z najtrudniejszych przypadków, z jakimi miałem do czynienia. Podwójnie zdradzona: przez rodziców biologicznych i adopcyjnych. Teraz jest już dorosła, radzi sobie bardzo dobrze, po latach dna wychodzi na prostą.

    Częstym przewinieniem tzw. dobrych domów, z rodzicami na stanowiskach, są zbyt surowe wymagania wobec dzieci. Dziecko nie daje rady sprostać i zostaje "nieudacznikiem". Docenienie, uznanie są potrzebne dorastającemu człowiekowi jak powietrze. Jeśli nie znajdzie ich w domu, poszuka gdzie indziej.

    Chciałbym pokazać pani to pomieszanie: kilku uzbrojonych policjantów przywozi mi taką dziewczynę, jedną czy drugą. Popełniła okropny czyn, teraz stoi skulona w sekretariacie między tymi policjantami, oczy w dywan, czeka na mnie. Ostatnio taka tu była. Wychodzę z gabinetu, wyciągam do niej rękę na przywitanie. A ona tak odskoczyła na ten mój ruch ręki, że wyłamała mi drzwi w szafie, która tu stoi przy ścianie. Bo dla niej, jak ktoś wyciąga do niej rękę, to tylko dlatego, żeby ją walnąć. Te przeżycia, strach, frustracja wylewają się z młodego człowieka powoli. Zdarza się, że dziewczyna jest u nas kilka miesięcy i ja jeszcze nie wiem o niej wiele. I np. dopiero przy okazji wypracowania, które zadaję, wylewa się. Proszę, by opisała najgorszy dzień swego życia. Wtedy potrafią wrócić wspomnienia nawet z odległego dzieciństwa.

    Taki rozchwiany nastolatek raz się przytula, raz pokazuje kły. Jak pan reaguje na chamską odzywkę, agresję?

    - Najgorsze, co może zrobić wychowawca, to stracić kontrolę. To po naszej stronie leży odpowiedzialność za jakość relacji z nieletnim. Kontrola nad własnymi reakcjami to jedna z podstawowych kompetencji do wykonywania tej pracy. Zasada jest taka, że lepiej wycisza spokój wychowawcy. Bliskie są mi słowa ks. Bosco: "Nie siłą, lecz łagodnością". Ale oczywiście, że czasem wrzasnę. Natomiast jeśli stracę kontrolę, to poniżające dla mnie. A jeślibym uderzył, pogłębiłbym chorobę tego młodego człowieka. Jeśli mamy bójkę na korytarzu między wychowankami, a miewamy, to muszę wejść w środek, rozdzielić, złapać za rękę, wrzasnąć. Istotne jest, co się wrzaśnie. Mogę krzyknąć: "Idź po rozum do głowy!". Natomiast nigdy, przenigdy, to się tyczy zarówno wychowawcy, jak i rodzica, nie wolno do dziecka krzyczeć: "durniu", "debilu".

    W naszym zakładzie od lat nie korzystam z izolatki, choć musimy ją mieć, bo takie są przepisy. Chłopaków też nie zamykałem w izolatce z błahych powodów. Choć gdy zaczynałem pracę, byłem zaledwie o dwa lata starszy od najstarszego wychowanka, krnąbrnego górala. Nie można było go wypuszczać na przepustki, bo raz wyszedł, wypił i rzucił się na milicję.

    Kiedy w drugiej połowie lat 60. byłem studentem pedagogiki, miałem praktyki na oddziale szpitala psychiatrycznego przy ul. Nowowiejskiej w Warszawie. Byłem świadkiem takiej sceny: lekarz podszedł do pacjenta, żeby podać mu lek. Położył pacjentowi rękę na ramieniu, żeby się przywitać, a ten chory odwrócił się i z całej siły wgryzł się w tę rękę. Lekarz zachował całkowity spokój. Opatrzył sobie rękę, wrócił do pacjenta i objął go. Bo to choroba, a nie wina pacjenta. Zachowanie tego lekarza wpłynęło na mnie, pokazało mi, jak mam się zachowywać w swojej pracy.

    Chodzi mi też po głowie historia chirurga z Pruszkowa. Na jego stół operacyjny, w ciężkim stanie, trafił gangster, który chwilę wcześniej ukradł mu samochód. Chirurg stanął na głowie i uratował życie pacjentowi. Bo to życie człowieka, a nie życie gangstera. Zabawna puenta, którą ochoczo podchwyciły media, była taka, że niedługo potem skradziony samochód w cudowny sposób "odnalazł się".

    Ale jak pan sobie radził z bandą krnąbrnych górali, będąc zaledwie o dwa lata starszym?

    - Moi chłopcy mieli takie powiedzenie: nawijać smutki na uszy. Samo wysłuchanie drugiego człowieka ma naprawdę ogromną moc. Pani mówiła, że ma dzieci, prawda?

    Tak, dziewięć i siedem lat.

    - Proszę pamiętać, żeby wysłuchiwać ich na maksa, nawet jak plotą bzdury. Chodzi o to, żeby nauczyły się takiego mechanizmu, że jak coś im leży na sercu, mogą przyjść i zostaną przez panią wysłuchane. Potem przyzwyczaić do tego nastolatka, który nie ma tego nawyku, to bardzo trudne zadanie. Wracając do moich górali - bardzo pomagało mi to, że byłem dobry w sporcie. Jak pani widzi, jestem wysoki, duży. Więc graliśmy ciągle: siatkówka, koszykówka. Piesze rajdy, wycieczki rowerowe. A przy ognisku wciąż to nawijanie smutków na uszy. To nie znaczy oczywiście, że z każdym mi się udało. Obserwowałem cały czas: buty miały zostawać pod namiotami, a są wzięte do namiotu. Czyli w nocy będzie ucieczka. Czyli znowu mam nieprzespaną noc.

    Druga rzecz to wypełniony dzień: sportem, działaniami na rzecz wspólnego dobra. Jeśli nastolatki nic nie mają do roboty, to kwitnie "drugie życie" - czyli grypsera. Jest w każdym zakładzie, ale my mamy wpływ na jej rozmiar. Nasze dziewczyny zbierają w Falenicy makulaturę, a zarobione w ten sposób pieniądze przekazujemy na budowę studni w Sudanie Południowym.

    Trzecia kwestia: bliskie interakcje z kadrą. To, z czego najbardziej jestem dumny, to nie to odnowione boisko, które pani widzi pod oknami, tylko fakt, że dziewczyny przestają się u nas bać. Ostatnią rzeczą, jaką bym chciał, to żeby moi wychowankowie się mnie bali. Mam być lekarzem, nie klawiszem. Choć czasami daję cierpkie lekarstwo albo muszę "naciąć guza". Np. nie wypuszczam dziewczyny na przepustkę, choć tam czeka narzeczony i bardzo jej się spieszy.

    Jedna z najbardziej destrukcyjnych rzeczy w zakładzie poprawczym to wrogie koalicje wśród kadry i rozgrywanie przez skonfliktowaną kadrę młodzieży.

    To co pan robi? Wyrzucić konfliktowego wychowawcę trudno, jest Karta nauczyciela.

    - Przykład musi iść z góry. To moja odpowiedzialność, żeby i wychowawcy czuli się sprawiedliwie traktowani, docenieni. W ciągu tych 20 lat stworzyliśmy zespół, który sobie ufa. Dwa lata temu osiągnąłem wiek emerytalny i zastanawiałem się nad odejściem. Zwłaszcza że przeszedłem historię nowotworową. Myślałem przez chwilę, żeby ośrodek nadzorować już tylko z żoną z balkonu (mieszkamy tu obok i mamy świetny widok). Ale murem o pozostanie poprosiły mnie wychowanki i cała kadra. Zostałem na ostatnią kadencję, pokończę niedokończone sprawy.

    Proszę nie myśleć, że nie miałem nigdy problemów z pracownikami. Jedna z wychowanek zeszła któregoś dnia "wysępić" papierosa wśród pracowników pomocniczych (u nas wolno palić). No i pracownik powiedział jej, że poczęstuje ją, jeśli "da mu potrzymać za cycki". Bardzo źle trafił. Najgorzej, jak mógł. To była ta dziewczyna gwałcona latami przez ojca, o której wcześniej mówiłem. Ten człowiek został oczywiście natychmiast zwolniony.

    Za czasów rządów AWS powołało pana Ministerstwo Sprawiedliwości, by pomógł pan opanować falę buntów, która rozpełzła się po poprawczakach. Jak to się robi?

    - Wcale nie było mi do tego śpieszno. Miałem mnóstwo roboty tutaj, w Falenicy, a tam sytuacja była patowa. Prowodyrów przewożono z zakładu do zakładu, zamykano w izolatkach, oni się barykadowali, grozili. Ale w ministerstwie trochę wykręcili mnie i mojemu koledze ręce: mamy doświadczenie, trzeba działać. Miałem być w ministerstwie miesiąc, zostałem rok jako naczelnik wydziału, potem przez trzy lata jako doradca kolejnych ministrów. Kolega, Wojciech Jodko, pojechał do Grodziska Wielkopolskiego, gdzie było najgoręcej, i został tam pół roku. Pozyskał głównego prowodyra, rozmawiając z nim. Skończyliśmy z przenoszeniem, izolatkami, upokarzaniem. Żeby pani widziała, jaki ten chłopak napisał mu później list! To wciąż to samo zadanie: nie dać się sprowokować, nawijać smutki na uszy.

    Zdarzyło się panu przez te 50 lat uderzyć wychowanka?

    - Zdarzyło mi się przepraszać, ale nie za to, że uderzyłem. Nie uderzyłem. Ale zdarzyło mi się potraktować niesprawiedliwie. Dałem wiarę nie temu, co trzeba. Ukarałem niewinną dziewczynę. Przeprosiłem ją publicznie, przy wszystkich.

    Po to, żeby umieć odnaleźć się w różnych sytuacjach, jakie przynosi praca w zakładzie, potrzebna jest praktyka i pewien dystans do siebie, przyglądanie się swoim metodom. Ja ostatnie szkolenie ukończyłem rok temu, czyli już w wieku emerytalnym. Uczyłem się przez rok coachingu. To jest niby takie oczywiste, ale niedawno przyszła tu do nas bardzo elegancka młoda kobieta, chciała się zatrudnić. Miała piękny dyplom z uczelni. Zapytałem ją, jakie praktyki odbyła w ciągu studiów. A ona mi odpowiedziała, że była raz w domu dziecka. Przez dwie godziny.

    Po tylu latach pracy widzi pan w oczach wychowanka, że ten ma szansę wyjść na prostą, a tamten raczej nie?

    - Gdybym ustalił zasadniczy czynnik, który tym rządzi, dostałbym Nagrodę Nobla. A pani razem ze mną, za opisanie go. Wiem jedno: wiele młodych osób, które podjęły ogromną pracę, by dokonać w sobie przemiany, wychodzi w końcu za bramę i nie ma do kogo pójść. Wsparcie, jakie otrzymują wychowankowie, jest zdecydowanie niewystarczające. To prawda, że jestem często zapraszany na śluby, chrzciny, zawsze z żoną jeździmy. Jeśli wyjątkowo absolutnie nie możemy, zawsze jedzie inny wychowawca. Z jednej strony to fantastycznie, że ja, dyrektor zakładu poprawczego, nazywany jestem papciem i zdobyłem takie zaufanie, że mnie zapraszają. Ale z drugiej strony dla mnie to smutne chwile. Bo zazwyczaj jestem jedynym przedstawicielem "rodziny" panny młodej czy matki chrzczącej dziecko. A nieraz zdarzało się i tak, że miałem iść na chrzciny po prostu zobaczyć się z byłą wychowanką, pomodlić za jej dziecko. A tu przed samą uroczystością telefon i ryk w słuchawkę. Ciotka miała być matką chrzestną, ktoś tam ojcem, ale zapili i nie przyjdą. Więc kolejny raz staję ja z żoną.

    Ojciec bił pana? Żołnierz Września '39, przeszedł przez niemieckie obozy, potem jeszcze szykanowany za Stalina za to, że z Zachodu wrócił do Polski. Miał prawo mieć zszarpane nerwy i tracić kontrolę.

    - Dla ojca mały Romek był oczkiem w głowie. Nam wtedy rzeczywiście żyło się bardzo biednie na lubelskiej wsi. Ojciec miał możliwość zostać po wojnie w Stanach Zjednoczonych, ale tu czekała na niego moja matka i moja starsza siostra, więc wrócił. Ja urodziłem się w 1947. Dla władzy byliśmy kułakami, zabrano nam cały mająteczek. Ojciec w obozach stracił zdrowie. Ledwie mieliśmy za co żyć. Ale moje dzieciństwo wspominam dość idyllicznie. Mama była bardzo religijna, w kółko śpiewałem z nią godzinki, stroiliśmy kościół. Jako dziecko potwornie bałem się burzy. Ale jak grzmiało, siadałem u ojca na kolanach, tam byłem nietykalny, nawet dla burzy. Ojciec mawiał do nas tak: "Pamiętajcie, nieważne, czy Polak, czy Niemiec, czy katolik, czy Żyd. Liczy się dusza". Ojca w czasie wojny z płonącego bunkra wyratował Niemiec.

    Wyjechawszy z tej Lubelszczyzny, chciałem iść na studia na historię. Ale mnie nie przyjęli, ze względu na pochodzenie. Poszedłem więc na pedagogikę.

    Romuald Sadowski - profesor oświaty, od 23 lat dyrektor Schroniska dla Nieletnich i Zakładu Poprawczego w Falenicy. Ma trójkę dorosłych dzieci: Dorotę, Radosława i Marcina i wnuczka Mateusza.

    Aleksandra Szyłło ("Duży Format", 29.10.2015)


Strona główna