Aleksandra Szyłło Jeśli rodzic dowiaduje się, że jego nastoletnie dziecko wychodzi z domu, by bić Murzynów albo pedałów, albo wyjeżdża na dżihad, to ten rodzic nie może już zrobić nic. Z Łukaszem Ługowskim, dyrektorem Kąta, rozmawia Aleksandra Szyłło. Już kilkaset nastolatek z Europy wyjechało na dżihad do Syrii: do terrorysty poznanego na Facebooku. Jako mama myślę o rozpaczy rodziców tych dziewczyn. Ich dziecko tygodniami przygotowywało się do ucieczki, a oni nic o tym nie wiedzieli. Ale może niektórzy coś jednak zauważyli: jakiś niepokojący wpis córki na Facebooku? Co ma zrobić rodzic, którzy zauważa, że jego nastoletnie dziecko wpadło w radykalną ideologię? - Od razu powiedzmy, że nie musi wcale chodzić o islam. W Polsce niektórzy rodzice mają np. dzieci faszystów. Ich dzieci chodzą się bić albo organizują nielegalne koncerty wychwalające rasizm. Lewicowo wrażliwa Holenderka z tzw. dobrego domu Tanja Nijmeijer uciekła od dostatniego życia w Amsterdamie i od 13 lat z partyzantami FARC przeprowadza w Kolumbii ataki terrorystyczne. Dziś jest w ich dowództwie. - To jest normalne, fizjologicznie, że nastolatek w swoich poglądach czy ideologii jest radykalny. Skrajne grupy, głoszące łatwe prawdy, przyciągają młodych jak lep. Wiek gimnazjalny to taki cielęcy wiek, kiedy liczy się praktycznie tylko grupa rówieśnicza. Wiek wszelkich inicjacji, również narkotykowych. Cokolwiek robi gimnazjalista, robi to, bo tak robią koledzy. Jeśli rzuca palenie, to dlatego, że kolega rzucił. Nigdy dlatego, że dorosły kazał. Wychodząc z gimnazjum, nastolatek budzi się jak ze snu. Niestety nasz system szkolny w ogóle nie dostrzega, przez co taki młody człowiek przechodzi. Traktuje go tylko w kategoriach: uczeń ma zaliczyć, odrobić, zdać, przynieść. Liceum to jest czas bardzo silnego poszukiwania tożsamości w grupie. Czy to będzie faszyzowanie, czy oaza. Oj, jednym ciągiem wymienia pan skinów i oazę? Wielu rodziców uważa, że dziecko w oazie to rewelacja: samo postanawia trzymać się z dala od narkotyków, alkoholu i seksu. - Niektóre oazowe pielgrzymki mają sławę wśród młodych ze względu na to, ile dzieci się tam poczęło. Ja bym tak łatwo nie dzielił subkultur czy różnych grup ideologicznych na dobre i złe. Najłatwiej znaleźć pożywkę w nienawiści. Z moich obserwacji wynika, że zarówno skrajny katolicyzm, jak i skrajna lewica potrafią żywić się nienawiścią. Lewica? - O, tak. Widziałem spotkania, gdzie bardzo młodzi skrajni lewicowcy jako wielkich wrogów przedstawiali Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia. Dlaczego? Bo ci "poszli na tak daleki kompromis, by legitymizować działania Leszka Balcerowicza". To, jaką ideologię nastolatek przyjmuje, w dużej mierze jest losowe. Pani zapewne też w tym wieku głosiła jakieś obsesyjne poglądy. Ja? Nie. Ja ćwiczyłam balet. - Ale zapewne obsesyjnie? No tak. Chciałam być Michaiłem Barysznikowem. - Ano widzi pani. Nastolatek przyjmuje tę czy inną skrajną ideologię przypadkowo? - W dużej mierze tak. W zależności, na co akurat trafi. Mieliśmy w historii naszej szkoły trzech zagorzałych punków, którzy zmienili się w nazioli. Jeden z nich, zwany Piżamą, miał spektakularnego, kolorowego irokeza. Dostał kiedyś w łeb za tego irokeza u nas w szkole od jednego z naszych skinów. Skina za to wyrzuciliśmy. Piżama został. I co? Po kilku miesiącach zmienił się w skina. Spotkaliśmy go kilka lat temu na Marszu Niepodległości. Ja co roku chodzę blokować ten marsz. A moi uczniowie częściowo są po jednej stronie, częściowo po drugiej. Wtedy te nasze punki, dzieci kwiaty, kolorowe, chłopaki i dziewczyny zauważyli Piżamę po drugiej stronie, wśród nazioli. I zaczęli wołać: "Piżama, chodź do nas! Przecież ty jesteś nasz! Nie wygłupiaj się, zostaw ich!". Jaka dekonspiracja. Spiekł strasznego buraka i wycofał się na tyły. Ale wróćmy do pani zasadniczego pytania. Jeśli rodzic dowiaduje się, że jego nastoletnie dziecko wychodzi z domu, by bić Murzynów albo pedałów, albo wyjeżdża na dżihad, to ten rodzic nie może już zrobić nic. Słucham?! - A co? Zamknie pani dziecko na klucz i będzie pilnowała non stop? Może pani oczywiście szantażować: "Synku, nie rób tego, bo mamusia się zabije". Mam nadzieję, że słyszy pani moją gorzką ironię. Niestety, w skrajnej sytuacji jest to dość częsty rodzicielski zabieg. Ale tak naprawdę to już jest za późno. Kilkanaście lat za późno. Ile pani dzieci mają lat? Siedem i osiem. - Świetnie. To teraz jest najwyższy czas, żeby budować z nimi relację. Od ponad 20 lat jest pan dyrektorem szkoły przygarniającej nastolatków, którzy z powodów emocjonalnych, tzw. nieprzystosowania społecznego, nie mogą uczyć się w "normalnych" szkołach. Albo zostali z nich wyrzuceni. Co pan robi, że oni pana słuchają? - Moi uczniowie nie zawsze robią to, co ja bym chciał, żeby robili. Autorytet jest przeciwieństwem siania strachu. W naszej szkole stosujemy zasadę, żeby odróżniać rzeczy ważne od mało ważnych. "Nie przywiązywać pierwszorzędnej wagi do spraw drugorzędnych", tak to nazywamy. Z każdym nowym uczniem zawieramy umowę i on doskonale wie, że są zasady, których bezwzględnie należy tutaj przestrzegać. Na terenie szkoły jesteśmy "czyści" - nie pod wpływem jakichkolwiek środków odurzających - i nie stosujemy przemocy. Jeśli uczeń spełnia te warunki i jest obecny na zajęciach - ma prawo się uczyć, szykować do matury. W razie potrzeby uzyska też od nas pomoc: psychologiczną czy np. w załatwieniu miejsca w hostelu Kąta, jeśli nie ma gdzie mieszkać. Ale te bezwzględne wymogi można policzyć na palcach jednej ręki. Nie biegam na przykład za uczniami, aby zmieniali buty na kapcie, i nie każę woźnej, by tego pilnowała. Po pierwsze, dlatego że młodzież odbiera to jako upokorzenie, "upupianie". A po drugie, dlatego że ciężko byłoby mi uzasadnić tezę, że szpilki nauczycielki mniej niszczą podłogę niż szpilki uczennicy. Każdy może stosować dowolny makijaż - a dlaczego nie? Te dziewczyny chcą teraz być atrakcyjne, tutaj, gdzie mają towarzystwo. Jak powiem uczennicy, że będzie mogła się malować, jak skończy szkołę - to co to dla niej znaczy? Nic. Z jej punktu widzenia ona wtedy będzie stara, to jakaś abstrakcja. Na przerwie wolno oficjalnie przed szkołą palić. W to jedno miejsce muszą wychodzić wszyscy palacze: i nauczyciele, i uczniowie. Mój argument jest taki: ja nie palę. Ale oni i tak palą. I nie rzucą tylko dlatego, że będziemy ich ganiać. Co najwyżej zaczną wychodzić nieco dalej, za tzw. winkiel. My będziemy wiedzieli, że oni palą, i oni będą wiedzieli, że my wiemy. A będziemy udawali, że nic się nie dzieje. To hipokryzja, a moi uczniowie wyjątkowo źle znoszą hipokryzję. Wracając do ubioru, to zabronione jest tylko jedno: symbole, które innych obrażają czy poniżają. W naszej szkole w ogóle staram się unikać symboli, ponieważ one dzielą. A to jest miejsce dla wszystkich. Nie mamy więc krzyży, a orła mamy tylko jednego. Jeden w państwowej szkole musi być. Ale w moim gabinecie go nie ma. Uważam, że nie ma potrzeby, żebym podpierał mój autorytet jakimiś symbolami państwowymi czy religijnymi. U mnie, jak pani widzi, jest tylko "Matka Boska karcąca dzieciątko " Maxa Ernsta, "Pieta" na ścianie. Dość specyficzna. Matka Boska przełożyła Dzieciątko przez kolano i leje je po tyłku. - Nazywam ją "Pieta Karząca". Ten obraz żywo interesuje moich uczniów, bywa przyczynkiem do rozmów i dyskusji. Niestety, wciąż wielu rodziców uważa, że siłą sprawi, iż ich dziecko skończy szkołę, nie będzie brało narkotyków, "wyjdzie na ludzi". Dziś miałem wizytę jednego taty. Wojskowy. Jego syn pali marihuanę. Ten ojciec mówi, że będzie go teraz stale kontrolował, wciąż robił mu testy. Nie ma żadnych szans załatwić w ten sposób problem narkotyków. W tej zabawie w kotka i myszkę dziecko zawsze będzie krok z przodu. Jak sportowiec na dopingu przed komisją antydopingową. Wiem, bo wielokrotnie to sprawdziliśmy. Sam jako dyrektor tego ośrodka socjoterapii popełniałem ten błąd. Kontrole moczu. To uczniowie zaczęli przynosić mocz w torebkach na wypadek naszego nalotu. Wtedy my, że moczu zimnego nie przyjmujemy, bo przecież prawdziwy jest ciepły. To oni zaczęli ten z torebek podgrzewać, nosić blisko przy ciele... A poza tym, co warto wiedzieć, bo oni to wiedzą, heroina, kokaina i alkohol są w zasadzie nie do wykrycia w moczu nazajutrz po użyciu. Z marihuaną inaczej. Ślady po trawie utrzymują się przez dwa tygodnie albo i dłużej. Systematyczne badania moczu sygnalizują więc dzieciakom: musicie się przerzucić z marihuany. Rzecz jasna, na coś mocniejszego, bo wszystkie inne dragi są mocniejsze. I odsikując, wpychamy ich w te mocniejsze. Więc dziś nie odsikujemy. Kiedy zachowanie, frekwencja i wyniki szkolne sugerują używanie, pytamy wprost. A kiedy zaprzeczą, a my nadal mamy wątpliwości, wysyłamy do fachowców. Opowiadałem to wszystko dzisiaj rano temu ojcu, ale niestety widziałem w nim taką niezachwianą pewność, że on będzie sprytniejszy i silniejszy od syna. Że postawi na swoim. Niestety, rodzice często wierzą w takie zaklęcia. Jak egzekwuje pan czystość od uczniów, skoro przestaliście ich sprawdzać? - Nasi uczniowie wiedzą, że w tej kwestii nie żartujemy. Każdy przed rozpoczęciem nauki u nas podpisuje kontrakt, gdzie jest jasno wyłożone, że za bycie pod wpływem na terenie szkoły wyrzucamy. Pojedynczy uczniowie, o których wiemy, że mają problem z narkotykami, bądź wręcz leczą się z uzależnienia, muszą zgodzić się też na okresowe kontrole, ale poza Kątem, na przykład w Punkcie Konsultacyjnym na Hożej. Ale te kontrole nie mają już formy nalotu na całą grupę towarzyską czy klasę. Im bardziej relacja ma charakter umowy, a nie represji, tym większa szansa na powodzenie. Proszę też pamiętać, że możliwość wyrzucenia z Kąta uczniowie traktują zazwyczaj inaczej niż wyrzucenie ze "zwykłej" szkoły, co już wielu z nich przeżyło. Po pierwsze, dla dużej części naszych uczniów Kąt to pierwsze miejsce, gdzie nawiązali realną więź z kimś dorosłym. Większość tej młodzieży nie ma z rodzicami realnego kontaktu, nie ma w nich wsparcia. Tutaj czują się partnerami, zawarli umowę. O wiele trudniej taki układ zawalić. Po drugie, jak się wyleci z Kąta, to możliwości zaczynają się już mocno zawężać. Co nie znaczy, że ich nie ma. Jeżeli ktoś tylko da nam szansę, nie zostawimy go na bruku. Wracając do ojca wojskowego. Jak nie siłą, to czym? - Gdy mówię o budowaniu relacji z dzieckiem, to mam na myśli to, żeby od najmłodszych lat dziecka rodzic budował z nim wspólną przestrzeń. To jest praca i odpowiedzialność rodzica. Dziecko tego nie zrobi. To samo się nie zrobi. Jeżeli ja i syn lubimy robić razem coś fajnego, chociażby łowić ryby, to jest szansa, że pójdziemy razem nad rzekę również wtedy, gdy będzie mu szczególnie ciężko z jakiegoś powodu. Jest szansa, że to będzie dla niego jakaś alternatywa wobec pomysłów najgłupszych, zaproponowanych przez kolegę. Szansa, bo gwarancji nie ma. Ale rolą rodzica jest stworzenie tej konkurencji, konkurencji dla siedzenia na ławce przed blokiem. Niestety wielu moich uczniów ma tak, że od lat w domu nikt z nimi nie rozmawia. Tylko: "Jakie oceny dostałeś?", "Zjadłeś wszystko?", "Co było w szkole na obiad?" i "Siadaj do lekcji". Czyli przesłuchanie. W ten sposób możemy przez lata de facto w ogóle nie rozmawiać ze swoim dzieckiem. W ogóle nie mamy kontaktu z tym, co ono myśli, czuje, o czym marzy. Im bardziej staje nam się obce, tym bardziej się boimy, nie ufamy mu, i tym większej siły chcemy użyć, by je kontrolować. Z dzieckiem nie ma co walczyć. Skończy 18 lat, zastrzeże w szkole oceny (ma do tego prawo) i tyle będziemy o nim wiedzieli. Odpuśćmy sobie sprawdzanie, nie odpuszczajmy rozmawiania. Dyskutowania. I bycia. Czasem warto spisać z nastolatkiem umowę na papierze. Np. taką, w której określi, kiedy i ile dokładnie zamierza się uczyć i kiedy zamierza podjąć próbę zaliczenia danego przedmiotu. Tylko ważne, żeby tej umowy nie napisał sam rodzic, tylko żeby była wynikiem prawdziwej rozmowy, i żeby młody człowiek był jej głównym autorem. Żeby ją akceptował. Rodzice czasem wpadają w inną pułapkę: kupują drogie gadżety, choć ich nie stać, udają, że uwielbiają tę samą płytę - podlizują się. - Podlizywanie się jest również objawem braku umiejętności nawiązania relacji opartej na zaufaniu i uważnym słuchaniu. Jest jeszcze jedna bardzo istotna zasada. Niezależnie od tego, co dziecko głupiego zrobi, niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy wściekli czy smutni i rozczarowani, zawsze, ale to zawsze trzeba dać dziecku możliwość honorowego wyjścia z sytuacji. Nie upokarzać. I zawsze trzeba dawać dziecku kolejne szanse. Na przykład? - Nie można skończyć rozmowy, a raczej rodzicielskiego monologu, na tym, że jesteś zerem i debilem i nic z ciebie nie będzie. Nauczył mnie tego kiedyś pewien policjant: jeżeli chcesz skutecznie spacyfikować NIE-pokojową demonstrację, ale nie chcesz jej uczestników zabić, to musisz przycisnąć ich tak i w takim miejscu, żeby mieli możliwość wycofania się rakiem do domu. A nie wszystkich pod ścianę. Jak Grotowski przyjeżdżał ze swoimi najsłynniejszymi spektaklami, dziki tłum stał po bilety i wiadomo było, że większość nie wejdzie. Ale dowiedziałem się kiedyś, że Grotowski tam, gdzie jego zespół występował, specjalnie kazał zostawiać otwarte okna od strony kibla. Żeby jak ktoś będzie strasznie chciał wejść, to znajdzie drogę przez to okno. Sam tak wszedłem do Starej Prochowni. Bo człowiek źle działa w sytuacji bez wyjścia. Zawór musi być rozszczelniony. A poczucie humoru może pomóc? - Pod warunkiem że oboje się śmiejemy - i ja, i dziecko. Trener pływacki mojego syna dał mu kiedyś prztyczka w ucho. Poszedłem do niego wyjaśniać sprawę. On mówi: "Proszę pana, to było tak na żarty". Odpowiedziałem mu: "O nie. Żart jest wtedy, kiedy śmieją się obie strony". Jako ojciec cieszył się pan tak samo mocnym autorytetem jak w pracy? - Mój syn ma już 27 lat. Trudno oczekiwać, żeby ktoś, kto widzi cię codziennie rano w gaciach idącego do łazienki, traktował cię tak, jak traktuje się obcego bądź co bądź pedagoga, dyrektora szkoły. Bywało różnie, ale ja zawsze dużo wysiłku wkładałem w to, żeby podtrzymywać i budować z synem kontakt. Mam poczucie, że to się udawało, że nawet w okresach jego największych hormonalnych burz i buntów ta relacja nie zerwała się. Zdarzyło się dwa razy, że dostawałem telefon z komisariatu, że mam odebrać syna. Bo zgarnięto go, nieletniego, jak siedział na ławce w parku z puszką piwa. Jechałem i odbierałem. Co to za sprawa. O wiele bardziej przeżyłem porażkę związaną z "Buszującym w zbożu". Najdroższa lektura mojej młodości. Podsunąłem ją synowi i byłem pewien, że jak on tylko przeczyta, to będziemy przeżywali ją razem, rozmawiali o niej, miałem oczywiście tyle do powiedzenia. A jego to kompletnie nie obeszło. Przeczytał i nic. Sukcesy? Zabrałem go do teatru Jarzyny na spektakl "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" Wojcieszka. Wprowadziłem taki zwyczaj, że na urodziny syna co roku zabieram go do teatru. I on potem na tę samą sztukę wziął swoją paczkę przyjaciół. Tak go ten spektakl przejął, że chciał się nim podzielić ze swoimi. Teraz widzę, że syn do teatru zabiera narzeczoną. Nie chodzi jednak o to, że rodzic ma dwoić się i troić, żeby wymyślać atrakcje. Najważniejsze jest po prostu być razem. Tylko bez całego tego błędnego koła: odpytanie, kara, nagroda, rozliczenie. Po prostu być, przeżywać razem to, co życie przynosi. Mój syn był już dorosły, jak razem ryczeliśmy, gdy umarł nam pies. To był pies mojego syna, wyprosił go jako dziecko. Mówiliśmy wszystkim, że to owczarek NRD-owski, bo wyglądał zupełnie jak owczarek niemiecki, tylko miał bardzo krótkie, koślawe nogi. Uderzyła mnie ostatnio opowieść o pewnym bezradnym ojcu. Ojciec - profesor filozofii, erudyta. I przy kawie, w gronie znajomych, jego córka studentka mówi mu tak: "Przecież wiadomo, że to Amerykanie wysadzili World Trade Center! Przecież wiadomo, że zrobili to specjalnie, żeby dać sobie prawo do wojny w Iraku!". Ojciec speszony mówi: "Córciu, ale skąd ty masz takie informacje". A ona na to: "Jak to skąd? Z internetu, wszyscy to wiedzą, tylko ciebie to nie obchodzi". I co taki rodzic ma zrobić? Przecież do dziecka zapatrzonego w jakąś ideologię czy grupę rówieśniczą nie trafiają żadne argumenty. - Mimo wszystko im większą liczbą mądrych argumentów rodzic dysponuje, tym lepiej. Budowanie autorytetu polega również na tym, że powinniśmy się cały czas dokształcać, orientować. I te argumenty dziecku podawać. Byle nie z lekceważącym "Co ty tam wiesz", tylko traktując dziecko poważnie. Nie chodzi o to, żeby nam się od razu przyznało, że mamy rację i przekonaliśmy je. Tylko żeby gdzieś te nasze słowa w nim zostały. Żeby je miało. Może ich kiedyś użyje. Rodzic, który nie potrafi uzasadnić swoich opinii, wystawić ich na próbę gradu pytań, nie da rady. Mój 7-letni syn powiedział kiedyś: "Ty, mama, mówisz, że w naszej rodzinie jest demokracja. Ale ty mi mówisz, co ja mam robić. A jak ja mówię, żebyś kupiła mi nowe Lego, to mi nie kupujesz. Jesteś jak Fidel Castro". Jak to jest z tą demokracją w szkole i w domu? - Mamy demokrację, ale mamy w niej różne role do odegrania - to bym powiedział dziecku. Nie możecie tych ról porzucić ani się nimi zamienić, bo godziłoby to przede wszystkim właśnie w prawa dziecka. Prawo do opieki, do poczucia bezpieczeństwa. W szkole podobnie: moja rola jest inna niż uczniów. Ale nie znaczy to, że zaprowadzam dyktaturę. Nie zastraszam, nie szykanuję, nie pozbawiam godności. Zawieram z uczniem umowę, w której obie strony do czegoś się zobowiązują. Jak to możliwe, że w Kącie do jednej klasy chodzą punki i skini, dresy, kibice z Żylety i zdeklarowani geje. I na przerwie wspólnie wychodzą na papierosa. - Dla naszych uczniów to miejsce powinno być taką "nadwartością". Jest ponad tamtymi podziałami. Bycie częścią Kąta to wśród dużej części warszawskiej młodzieży jest coś, czym człowiek się chwali. Trochę ze względu na ten rodzaj luzu, który u nas panuje, na taką otoczkę, że to bohema, freaki, bo ja wiem... Zdarza się nawet, że do nas do liceum chcą się zapisywać osoby, które spokojnie radzą sobie w innej szkole. Oczywiście ich nie przyjmujemy, nie mamy dla nich miejsca. A co trzeba zrobić, żeby się dostać do Kąta? - No trzeba nie mieć innego wyjścia. Kąt jest "nadwartością" - dla wielu to ostatnia szansa, a jednocześnie pierwsze miejsce, gdzie zaznają zrozumienia, gdzie są akceptowani. Druga rzecz - jak już mówiłem - młody człowiek często dość przypadkowo wpada w daną subkulturę. I o wiele łatwiej przychodzi nienawidzić ogólnie jakichś wszystkich punków niż kolegę z klasy, który a to poratuje papierosem, a to pożyczy zeszyt z matmy. Nowi często się boczą, wychodzą ze szkoły oddzielnymi drzwiami na papierosa. Ale po pewnym czasie wsiąkają. Miałem kilka lat temu taki fantastyczny przykład, dwóch uczniów dojeżdżało do nas z podwarszawskiej miejscowości, codziennie rano godzinę kolejką. Jeden dres, aż ortalion na nim trzeszczał. Drugi punk. W swojej miejscowości starali się wsiadać do kolejki jak najdalej od siebie i przez pierwsze pół godziny drogi się nie widzieli. Tak w połowie trasy codziennie się spotykali i już gadali. Bo ci dwaj się szczerze polubili. W szkole super. Jak wracali, to samo. Razem, razem, w połowie drogi rozsiadka. Nie mogli oczywiście dopuścić, by ktoś z ich otoczenia w ich małej miejscowości zauważył ich razem. Byłaby straszna kompromitacja. Czy w takiej szkole jak Kąt łatwiej jest pedagogowi "po przejściach"? - Nie ma reguły. Ja zrobiłem maturę w wieku 24 lat. Wcześniej przez kilka lat twierdziłem, że dusi mnie w Warszawie od spalin, smogu czy czegoś takiego, i ruszałem na całe miesiące stopem w Polskę. Oczywiście z medycznego punktu widzenia żadnych duszności nie było, chociaż ja wówczas bardzo poważnie je odczuwałem. Po maturze poszedłem na polonistykę. Janina Zawadowska, z którą współpracowałem przez lata, była dyrektorka szkoły w ośrodku socjoterapii SOS (ja później odszedłem stamtąd tworzyć Kąt), to była dama w każdym calu. Nikt nigdy nie słyszał, by powiedziała brzydkie słowo. Po śmierci wybrano ją na patrona szkoły w SOS-ie. Janka była naukowcem chemikiem. Pisała podręczniki. A w kontakcie z najtrudniejszymi uczniami radziła sobie jak mało kto. Dzięki niej wiele osób zdało maturę, poszło na studia. Jac Jakubowski, Michał Olszański to są ludzie, którzy mają wielkie zasługi w pracy z młodzieżą w ośrodku socjoterapii, a sami w młodości nie byli "problemowi". Zatrudniłem natomiast parę lat temu nauczycielkę, o której wiedziałem, że miała traumatyczne przejścia. Była po zabiegu zmiany płci, wcześniej, jeszcze jako mężczyzna, przez wiele lat ukrywała swoją tożsamość. Miałem nadzieję, że jeśli ona uporała się ze swoją sytuacją, to pomoże naszym uczniom. Mamy uczniów gejów (zdeklarowanych i ukrywających się), którzy borykają się z bardzo poważnym problemem. Są zwykle nieakceptowani w domu, w swoim całym naturalnym środowisku i przez to zawalają wszystko po kolei, szkołę, uciekają w używki. Miałem nadzieję, że ta nauczycielka będzie w stanie w wyjątkowy sposób ich wesprzeć. Tymczasem to była całkowita porażka. Musieliśmy się rozstać. Ona niestety cały czas na lekcjach myślała tylko o tym, co oni o niej sądzą, czy się nie śmieją. Cierpiała niestety na całkowity brak poczucia humoru. A młodzież oczywiście natychmiast to wyczuła i dawała jej popalić. W naszej szkole najlepiej sprawdzają się ci nauczyciele, którzy po prostu strasznie chcą tu pracować. Zwyczajnie ideowcy. Niestety nie mam ani grosza, żeby im ten wielki wysiłek wynagrodzić finansowo. Raczej cały czas wisi nad nami groźba, że będę musiał obcinać. Co, niestety, nie jest motywujące, nawet dla świetnego ideowca. Ośrodek jest niedofinansowany? - Strukturalnie jesteśmy bardzo drodzy (małe klasy, wychowawcy nieuczący żadnego przedmiotu), więc praktycznie nie ma na nic. Zdarzało się, że ratował nas w takich prostych sprawach któryś z absolwentów. Co potrzeba? Lodówkę? Mam taką, przywiozę. Absolwenci utrzymują z Kątem kontakt? - Większość bywa u nas bardzo często, aż próbujemy ich od Kąta odpępowić, wyrzucić w samodzielność, inni nie mają ochoty na kontakty i też ich rozumiem. Znana aktorka z Narodowego nigdzie nie wspomina, jaką szkołę skończyła, chyba trochę się wstydzi swojej lekko pokręconej młodości. I w porządku, ja to szanuję. Inna dziewczyna pracuje po studiach w Niebieskiej Linii, jest niekwestionowanym fachowcem i często zwracamy się do niej o pomoc i konsultacje. Jestem z niej dumny. A w zasadzie jestem dumny z obu, choć z każdej inaczej. W ogóle powodów do dumy z absolwentów mam aż za dużo. Choć przecież iluś kątowiczów trafiło do więzienia, iluś się wykoleiło, zaćpało Pan jest z dobrej rodziny? - O tak, z dobrej. Antysemickiej i katolickiej. Ojciec był nie tylko katolikiem, ale też metafizykiem i buddystą. Dzięki temu dostałem w młodości od razu szczepionkę też na buddyzm. Dulszczyznę mam we krwi. Z obu stron moje rodziny to zrzemieślniczałe i zinteligenciałe byłe drobne ziemiaństwo z ambicjami wielkiego ziemiaństwa. Lwów, Wilno. W młodości bezbłędnie odróżniałem akcenty z tych miast. Moja mama była drugą żoną ojca, który był jej drugim mężem, więc sytuacja trochę nietypowa. Nie była osobą bardzo mądrą, ale oboje bardzo mnie kochali. Mama zajmowała się zawodowo udzielaniem porad w klubach stylu "Praktyczna pani domu" (istniały takie instytucje w Peerelu). A dla mojej babki i ciotek najważniejsze było, jakie ktoś ma nazwisko. Z "parobasem" nie należało rozmawiać. Bili pana? - Ojciec - nie. Mama próbowała, ale jej nie wychodziło. Raz próbowała zmusić ojca, żeby mnie zbił. Wynikła z tego straszna draka. Proszę pana, to co ma zrobić rodzic, który dowiaduje się, że jego dziecko leci na dżihad? Naprawdę nie może zrobić już nic? - Musi zrobić rachunek sumienia, bo - na ogół, nawet nieświadomie - jakoś się do tego przyczynił. I powiedzieć dziecku: i tak jesteś dla mnie ważny. Zawsze. Żeby - w razie czego - miał do czego i do kogo wrócić. A może nie tylko dlatego? CV Łukasz Ługowski - polonista, pedagog, działacz "Solidarności". W latach 80. jeden z założycieli pierwszego w Polsce ośrodka socjoterapii młodzieży SOS na warszawskiej Pradze. Dziś dyrektor bliźniaczego ośrodka Kąt w Aninie. Za wybitne zasługi na rzecz przemian demokratycznych w Polsce odznaczony przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Aleksandra Szyłło ("Duży Format", 24.06.2015)
|