Wstęp (Lekarze i Internet)

Stanisław Lem

(wstęp do książki Jarosława Kosiatego "Jak korzystać z Internetu.
Poradnik dla lekarzy", Wyd. Medycyna Praktyczna, Kraków, 1999)


    Mniej więcej przed stuleciem w krajach ówczesnej czołówki, czy też raczej mieszczańskiej zamożności, zawód lekarza ogarniał w jednej osobie tak zwanego doktora wszechnauk lekarskich całego człowieka. Rozdzielanie na specjalności dopiero się rozpoczynało. Podział na terapeutów sięgających noża (chirurgów) i stroniących od niego był jednym z pierwszych rozgraniczeń. Z wolna pojawiały się takie specjalności, jak położnictwo, psychiatria, pediatria, neurologia, a za nimi, na kształt jeszcze dość skromnie rozwielokrotnionego ogona kometowego, ciągnęła sfora badań dodatkowych. W połowie naszego stulecia ilość lekarskich specjalizacji poczęła się zwiększać. Podczas kiedy dawny lekarz domowy, tak zwany omnibus, często przyjaciel domu, opiekował się i stosował zabiegi terapeutyczne skierowane ku wszystkim członkom rodziny, od niemowląt po pradziadków, nastąpił potem okres, który można by nazwać specjalizacją kolektywną. Polegał on na tym, że w przypadkach chorobowych wyraźnie wymagających dobrej wiedzy, której może nie dostawać omnibusowi, urządzano konsylia lekarskie nad łożem chorego. Było rozmaicie. Czasem chirurg, który chciał interweniować ostrym wtargnięciem w chory ustrój, rywalizował z zapobiegawczo działającym internistą. Rozbudowanie badań dodatkowych utworzyło coraz obficiej oprzyrządowane technologicznie laboratoria i pracownie.

    Dzisiaj lekarz nie daje się już wstawić w ów żartobliwy schemat medycyny wojskowej, w którym przysłowiowo dawano na przeczyszczenie, zimne lub gorące okłady (przeważnie z kaszy), czy wreszcie, jak to określało porzekadło najbardziej zwięzłe, diagnoza brzmiała: do czterdziestego roku życia dementia praecox, a po czterdziestym dementia senilis. Wtargnięcie badań elektrograficznych rozmnożyło się od pierwszej dychotomii (na elektrokardiografię i encefalografię). Do tego doszły badania mikroskopowe, a więc histologiczne, elektrologiczne i diagnostyka różnicowa, które stały się domeną tak szeroko rozbudowaną, że pomieszczenie wyuczonej i wypraktykowanej wiedzy medycznej w jednej głowie lekarskiej zdawało się już niemożliwością.

    Jak to zwykle jest z postępem, ma on stronę jasną i ciemniejszą. Prawie żadna jednostka chorobowa nie może już obyć się bez wachlarza badań dodatkowych. Z jednej strony jest nimi lekarz wspierany, lecz z drugiej rozpoczyna się koncentrowanie jego fachowej uwagi na jakimś wyodrębnionym układzie cielesnym. Dlatego bywa, że leczenie jednego organu przesłania albo wprost usuwa z pola widzenia lekarskiego organiczną całość, jaką stanowi ludzi ustrój. Nie zawsze wynika z tego samo tylko dobro chorego.

    Jak wiadomo, internet nie jest tylko zwielokrotnionym i spotęgowanym środkiem łączności globalnej, ale niejako informatyczną ssawą, której niezliczone odnogi mogą się znajdować w rozmaitych bazach danych. W tym sensie poszatkowanie stanu organizmu jest dla medyka gotowego ufać wyinterpretowanemu statystycznie ogromowi rutynowych badań dodatkowych możliwe, a może nawet stworzy dla lekarza konkurencję. Jak wykazały badania amerykańskie, diagnoza postawiona przez wielostronne rozpatrzenie danych o chorym, a zmagazynowanych w internecie, może już konkurować z rozpoznaniami i wskazaniami terapeutycznymi profesorów medycyny. Tak zatem internet, stosowany i używany właściwie, może wspomóc, szczególnie początkującego lekarza. Może też wprowadzić w błąd, ponieważ własność, jaką chlubiła się medycyna w czasie rozkwitu indywidualności lekarskich, to znaczy intuicja ujawniająca swoją moc rozpoznawczą przy bezpośrednim kontakcie z chorym, intuicja, która jest prawie nieprzekazywalną wiedzą, nie może być przekazywana poprzez sieć. Owa bezpośredniość obrazu chorego z jego osobowością, charakterem, z mnóstwem trudno opisywalnych szczegółów sytuacji chorobowej, które mało doświadczonemu mogą się po prostu wymknąć, będą przez dłuższy czas, a może i zawsze, dla diagnostyki i terapii zapośredniczonej przez internet nieosiągalne. Jeśli chodzi o dobrą analizę badań diagnostycznych, np. elektrokardiogramów, kiepsko jeszcze w nich orientującemu się specjaliście wielkie bazy danych, dostępne poprzez internet, mogą służyć pomocą. Bywa jednak i tak, że oparte tylko na danych elektrograficznych ustalenia nie mają mocy rozpoznawczo doskonałej. Dzisiaj dochodzą tutaj takie oprzyrządowania, jak tomograficzne, ultrasonograficzne, jak dobowe zapisy holterowskie, jak pozytronowe i wreszcie, jak obecnie zwracająca się szerokim frontem nowych typów badania w zjawiska fizjo- i patologiczne, biologia molekularna. Jakkolwiek więc mamy do czynienia z owocującymi dodatkową informacją uszczegółowieniami, zarówno anamnestycznymi, jak i diagnostycznymi, dzięki najnowszym technologiom, należy sobie uświadamiać, że jednocześnie zachodzi postęp lecznictwa, między innymi widoczny w tendencji do likwidowania medycyny jako sztuki, a na to miejsce wprowadzający szczegółowość analiz prawie już podległych algorytmizacji. Cały ten obraz należy uznać za podległy procesowi w dużej mierze doskonalącemu walkę z chorobą i wzmacnianie żywotności, ale jednocześnie zdającemu się szatkować człowieka chorego na coraz większą ilość nie zawsze i niekoniecznie kompatybilnych ustaleń (ponieważ tam, gdzie mamy bardzo wiele wyników uwzględniających czynniki statystycznie tylko wykrywalne, wyniki te mogą ze sobą kolidować) i tym samym nie łatwo jest orzec, czy dowody i wsparcia internetowe są i będą tylko błogosławieństwem, czy też może nie staną się także labiryntowymi komplikacjami dla medycyny, która przy okazji aptekarzy, jako mistrzów kompozycji uzdrawiających ciał chemicznych, przemieniła w sprzedawców prawie zawsze gotowych preparatów.

    Charakterystycznym wskaźnikiem przyspieszenia wszechlekarskiego może być to, że wydane zaledwie kilka lat temu farmakologiczne kompendia są równocześnie uzupełniane strumieniami nowych leków wprowadzanych na ten rynek przez wielkie wytwórnie farmaceutyków i jednocześnie z nowszych wydań owych kompendiów ulega usunięciu rokrocznie czereda preparatów, już to ze względu na szkodliwość efektów ubocznych, już to wychodzących z mody, ponieważ medycyna jest także zmienności mód podległą. W ostatnim roku wykryli Amerykanie w ulubiony przez nich statystyczny sposób, że dwa miliony osób leczonych preparatami recepturowo zapisywanymi przez ich lekarzy dość poważnie zaniemogło z powodu ubocznych działań owych lekarstw, zaś sto sześć tysięcy leczonych zmarło wskutek efektów ubocznych! Globalizacja sieci łączności oraz powielanie zmieniających się składem baz danych nie mogą się tego rodzaju ponurym zjawiskom przeciwstawić, ponieważ całą tą domeną zarządza statystyka. Mówiąc metaforycznie, można by hasło leninowskie "Kto kogo" przenieść w obszar relacji opieki zdrowotnej, postawiwszy pytanie, czy rozbudowujący się medycznie internet będzie tylko wspierał, czy też może także wypierał lekarzy z tego zawodu tradycyjnie pełnionego zawsze przez ludzi. Internet jest rozrastającym się do olbrzyma dzieckiem technologii, w tym wypadku biotechnologii, niemniej jednak ambiwalencja każdej technologii, przynoszącej wraz z nowym dobrem nowe zło, jest niezbywalna. Specjaliści przypuszczają, że jesteśmy nosicielami genów, których szkodliwa ekspresja może się ujawniać dopiero w późnym wieku i dlatego geny te, będące przynajmniej po części efektami mutacji, jako przesunięte poza granicę płodności, a zatem doboru naturalnego, pojawią się w toku przedłużania osobniczego życia jako sprawcy jeszcze nie znanych nam, a więc i nieleczonych przypadłości i niedomagań. Internet, sterowany przez nas, a może podległy w przyszłości samoprogramowaniu, będzie się zapewne musiał parać nowymi kłopotami i dolegliwościami ludzkiego żywota.

    Podsumowując i uzupełniając wszystko, co zostało dotychczas powiedziane, a zarazem opierając się nie na jakiejś wiedzy pewnej, lecz na subiektywnym domniemaniu, sądzę, że internet, jako system łączności z bazami danych, cenny przede wszystkim statystycznie, łatwiej da się przystosować do stawiania rozpoznań w dziedzinie wszelkich urządzeń, które można opisać dokładnie, a zatem urządzeń mechanicznych w rodzaju podległych awariom samolotów, aut, komputerów, a także do urządzeń projektotwórczych, jak na przykład architektonicznych, aniżeli w dziedzinie, jaką od wieków zajmuje się medycyna, to znaczy przypadłości ciała ludzkiego. Nie wydaje mi się prawdopodobne, ażeby owa rozpoznawcza całość wiedzy, na jaką stać wspartego wszystkimi badaniami dodatkowymi lekarza, mogła być skutecznie zastąpiona przez mechaniczne i algorytmiczne procedury pochodzące z zasobów sieci, zwłaszcza w przypadkach rzadkich i skrajnych, ponieważ najłatwiej rozpoznawane będzie to, co jest najbardziej charakterystyczne pod względem częstotliwości występowania. To natomiast, co może być przypadłością unikatową, łatwiej będzie mogło zdalnemu rozpoznawaniu urągać. Jednym słowem, bezbłędności, ani rozpoznawczej ani terapeutycznej, po internecie oczekiwać raczej nie należy. Granicą rozwoju będzie stan, o którym niegdyś już pisałem, to znaczy sytuacja, w której stworzone przez nas środki i prace technologiczne utworzą niemal samodzielne środowisko, bardziej pomocne w leczeniu dewiacji i schorzeń aniżeli ludzki umysł. Jak dotąd nic nie wskazuje na to, że globalna internetyzacja, usieciowienie zasobów zgromadzonej wiedzy medycznej pokona ludzi pracujących pod znakiem Hipokratesa, ponieważ ostatecznie nie mały udział w lecznictwie mają czynniki emocjonalne, także czynniki etyczne, które nawet najbardziej doskonałe technologie łączności zastąpić raczej nie będą w stanie.

    Stanisław Lem

    Źródło: Jarosław Kosiaty "Jak korzystać z Internetu.
    Poradnik dla lekarzy" (Wyd. Medycyna Praktyczna, Kraków, 1999)


Strona główna