Aleksandra Klich, Zbigniew Mikołejko Tworzymy obłudną religię rodziny. Nie wolno na nią narzekać, a w jej imię wolno przekraczać wszelkie normy moralne. "Ratunek tkwi w odrzuceniu przekonania, że rodzina jest jedyną, absolutną wartością. I uznaniu, że oprócz niej istnieją inne wartości: praca, przyjaźń, solidarność, otwartość na innego, obowiązek społeczny, uczestnictwo w kulturze". Rozmowa z prof. Zbigniewem Mikołejką, filozofem. Aleksandra Klich: Musimy być szczęśliwi? Zbigniew Mikołejko: Skądże. Najczęściej nie jesteśmy. Zresztą co ja mogę pani powiedzieć o szczęściu? Ja, na starość tak bardzo go złakniony? (śmiech). Czym jest szczęście? Muśnięciem. Przebłyskiem w szarzyźnie rzeczywistości. Wiatrem w polu. Musnęło pana kiedyś? To zdarzyło się w liceum, gdy trafiłem pod opiekę dziadków. Doświadczałem wtedy bardzo gorzkiego życia. Życia, które smakowało jak popiół . Był, pamiętam dobrze, 1967 rok, bo gorąco dyskutowaliśmy o wojnie izraelsko-palestyńskiej, która właśnie wybuchła. Czerwiec, jedziemy na szkolną wycieczkę. Objeżdżamy prawie całą Polskę. Wracamy o świcie. Wchodzę do swojego pokoju, a tu stoi talerzyk z truskawkami . Babcia nazbierała ich wieczorem, wiedząc, że przyjadę. Może to krowie, sentymentalne, ale naprawdę tak arcyważne w moim życiu. Te truskawki czekające na mnie - to był moment szczęścia. Tak jak Arystoteles mówił, że wieczność dana jest w przebłyskach, tak i szczęście jest na chwilę. Pragnienie, by się stało na zawsze, na zawsze trwało, jest złudzeniem. Bo nie ma nic bardziej kruchego i nietrwałego niż szczęście. Nic mniej pewnego i wymagającego większej aktywności. Czy szczęście wymaga miłości? Każdy ma swój smak, gust, potrzeby. Czasem szczęściem jest inny człowiek, a czasem samotność. Czasem zmiana, kiedy indziej stabilizacja. Raz miłość, raz jej brak. A rodzina gwarantuje szczęście? To złudzenie. Szczególnie w Polsce, gdzie rodzina jest często konstruktem ideologicznym. Deklarujemy więc nagminnie, we wszelkich badaniach i wywiadach, że jest dla nas najwyższą wartością, lecz w praktyce łatwo się ją porzuca, np. dla emigracji, stosuje przemoc, oszukuje. Okopanie się w rodzinie jest "obudowane" przy tym krzepko dyskursem kościelnym - opartym na prostackiej, bezdyskusyjnej tezie, że rodzina jest najważniejsza, bez względu na to, jaka by była. Tworzy się więc jakaś obłudna religia rodziny. Nie wolno na nią narzekać, a w jej imię wolno przekraczać wszelkie normy moralne i odwracać się od powinności zbiorowych. Za wszelką cenę staramy się zatem osiągnąć szczęście rodzinne, lecz osiągnięte - okazuje się nadbudowane na strasznej pustce. Bo rodzina jest często pustą twierdzą. To świat zewnętrzny - ideologiczny wymóg szczęścia narzucanego przez masowe społeczeństwo - nią dyryguje. Powstają tysiące identycznych rodzin z identycznymi przedmiotami, z mniej lub bardziej skrywaną niechęcią - jeśli nie wrogością - wzajemną. Niepotrafiące ze sobą rozmawiać. Czy pani wie, że przeciętna polska rodzina rozmawia z dzieckiem siedem minut dziennie?! Powstają rodziny, które różnią się tylko wielkością plazmy i długością samochodu. To zresztą znamienne - w reklamach nie ma rodzin wielodzietnych i niepełnych, nie ma samotnych matek. A wszelkie kłopoty da się natychmiast rozwiązać poprzez kupno proszku do prania albo pastylek od bólu głowy. I co tu zrobić? Chyba tylko się upić. Jedyny ratunek tkwi w odrzuceniu przekonania, że rodzina jest jedyną, absolutną wartością. I uznaniu, że oprócz niej istnieją inne wartości: praca, przyjaźń, solidarność, otwartość na innego, obowiązek społeczny, uczestnictwo w kulturze. Może gwarancją szczęścia jest uczestnictwo we wspólnocie narodowej? W Polsce trudno się w niej odnaleźć, gdyż ma ona charakter na ogół doraźny, odświętny. Proszę sobie przypomnieć ceremonie pogrzebowe po katastrofie w Smoleńsku. Jak mało tam było autentycznego przeżycia, a jak wiele inkorporowania na siłę w żałobę. I te znudzone wycieczki szkolne przeganiane przez Wawel, Muzeum Narodowe! Chichrające panienki i poszturchujący się chłopcy. To rodzaj sztucznego przymusu. Nie pozwala się ludziom na odkrywanie prawdziwej tożsamości kulturowej, a zmusza do uczestnictwa w romantycznej kulturze wysokiej, której oni kompletnie nie czują. Bo nie dość, że staroć, to jeszcze nierozerwalnie związana z klęską. A młodzi ludzie żyją w świecie sukcesu i są nastawieni na sukces. Romantyczna ofiarnicza frazeologia jest im kompletnie obca. I na pewno nie da żadnego szczęścia. Musimy się więc nauczyć jednostkowego doświadczenia - jak mierzyć się ze swoim własnym życiem. W osobistej targaninie ze śmiercią, z losem, z pracą i cierpieniem musimy się nauczyć negocjacji o swe przeznaczenie, targowania się o swoje osobiste, niepowtarzalne prawo we wspólnocie. Ale także rozmowy z innymi. Szczęście wymaga trudu, walki. Warto się targować, walczyć, skoro szczęście trwa zaledwie chwilę? I nie zawsze je zauważamy? Ta chwila, jak mówi Goethe w zakończeniu "Fausta", potrafi jednak otworzyć na wieczne piękno. Wyrwać na trochę z tyranii przemijania. Ale trzeba ustrzec się diabelskiej pokusy - pokusy nazbyt miłych prezentów od życia. Egoistycznej pokusy wiecznej młodości i wiecznej miłości, wiecznego życia bez problemów. Podpisywanie cyrografów z taką obietnicą to potworne oszukiwanie siebie. To trudne. Wystarczy wpisać do wyszukiwarki "jak być szczęśliwym" i pojawiają się tysiące stron z poradami typu "uśmiechaj się", "skup się na sobie", "bądź dobry dla zwierząt". Tysiące poradników w księgarniach i rad w kolorowych gazetach. Może wystarczy się do nich stosować? Nie wierzę w takie szczęście. To dyktatura egzystencjalnego lumpeksu, to jadłospis w podrzędnej restauracji. Jak czegoś nie ma w karcie, to tego nie ma. Spod sztancy poradników wychodzą ludzie z takimi samymi uśmiechami. Wyprodukowani jak rzeczy przez mass media, które nie są już tylko przekazem, one są rzeczywistością. Kiedy mieszkałem w Akademii Amerykańskiej w Rzymie, widziałem jankesów, którzy uśmiechali się do siebie, hałasowali radośnie przy kolacji, ale wiedziałem, że w środku kłębią się żale, wzajemne pretensje. W tym było coś schizofrenicznego, nienaturalnego. Z kilkorgiem nonkonformistycznych artystów - żaden nie był Afroamerykaninem - stworzyliśmy więc Klub Biednych Murzynów. I zaprosiliśmy między innymi tych standardowych jankesów na wieczór z tancerką brzucha, kupiliśmy jedzenie, wódkę, sądziliśmy, że coś w nich pęknie. Ale oni grzecznie obejrzeli show, wypili wino i poszli spać. A my zostaliśmy jak głupi z tą wódką i kupą żarcia. Nie udało się, bo okazali się nieprzemakalni. Nie potrafili zrezygnować ze swojego kostiumu, nie zdjęli zbroi. Bo poradniki i styl życia nie dopuszczają nieprzespanej nocy i nieskrępowanej zabawy. Większość z nas potrzebuje takich kilku gotowych recept, by poczuć się szczęśliwymi. Rozumiem to. To wzory społeczeństwa masowego rodem z Ameryki. Może gdyby pochodziły z Niemiec albo Włoch, wyglądałyby inaczej. Ale ja nie muszę się do nich stosować. Rozumiem, że ludzie nie mają potrzeby czytania Platona i Kierkegaarda. Mnie jednak niech świat nie zmusza do nakładania masek uśmiechów wtedy, gdy tego nie chcę. Indywidualność to wielka zdobycz kultury, mam prawo do niej. Walka o prawdziwe szczęście jest więc arcyheroicznym zadaniem, dostępnym tylko nielicznym? Szczęście jest tylko dla wybranych? O nie! Każdy z nas jest wybrany, lecz nie każdy chce podążyć tą drogą. Wielu woli ułudę. Skoro to wszystko ułuda, to może nie warto gonić za szczęściem? Za tanim szczęściem na pewno nie. Ale - jak powiada się w "Skrzypku na dachu" - odrobina szczęścia należy się nawet biednemu krawcowi z prowincji. Czyli każdemu z nas. Pan Cogito Herberta, mając dosyć tego "how are you", świata przyklejonych do twarzy uśmiechów, postanowił wrócić do więzienia, jakim był PRL. Wolał prawdę cierpienia niż udawane szczęście. To luksus intelektualistów, którzy mogą przestać być więźniami dyskursu i docierają do jego granic, bo widzą lepiej. Ale oni też pozostają bezradni - wszystko, co stworzone, przemija i wymyka się zbawieniu. Bo "pytania z pozoru proste/ wymagają zawiłej odpowiedzi/ Pan Cogito zrywa/ bandaże życzliwej obojętności/ przestał wierzyć w postęp/ obchodzi go własna rana"? Pamiętam z lat 70. rysunek Zbigniewa Jujki na ostatniej stronie "Życia Literackiego". Kat stoi nad skazańcem z toporem i znaczkiem "Keep smiling". To jest właśnie to. Wierzymy, że zaklęciami obłaskawimy topór. To śmiertelnie przerażające złudzenie. Znajoma lekarka opowiadała mi kiedyś wstrząśnięta, że przywieziono do jej szpitala dziewczynę, która poddała się operacji korekcji nosa. Nie sprawdzono, że ma zbyt wąską krtań do takich zabiegów. I chirurg nie był w stanie dokończyć zabiegu. Brutalnie - oszpecając na całe życie - przeciął jej krtań lancetem, aby mogła oddychać. Jak blisko jest ten topór, prawda? Jak blisko od przymusu szczęścia do cierpienia i śmierci. Herbert, i wielu innych, ucieka od śmietnika współczesności do Śródziemnomorza. Bo tam, w ich pojęciu, jest początek, czyste źródło. Ja też wyjątkowo jestem czuły na te krajobrazy. Tajemnicze porty z obrazów Claude?a Lorraina, Kampania Rzymska w ciężkim, ciemnozłotym słońcu zachodu, Prowansja XIX wieku, "Listy z mojego młyna" Alphonse?a Daudeta, barwy i światła z pejzaży Paula Cézanne?a, powolny rytm dnia, pracy i opowieści wyznaczany przez naturę - to mnie uwodzi. Ale Śródziemnomorze też ma przecież swoje śmietniki i swoje cierpienie. Od pytań bez odpowiedzi nie uciekniemy donikąd. Żyjemy w świecie, w którym wszyscy muszą być szczęśliwi. Zrobić karierę, kupić samochód i domek na wsi. Fałsz to, nie żadne szczęście. To tylko konsumowanie materialnej różnorodności świata. Nie mylmy szczęścia z krótkotrwałą przyjemnością. I z bulimią. Jak mam dobry samochód albo pieniądze na bilet samolotowy, to mogę dotknąć innego świata. Ale po co? Zetknie się pani wyłącznie ze światem wrażeń zmysłowych. Podróż wewnętrzna jest o wiele ciekawsza od zwiedzania, od natręctwa turyzmu naszych czasów, proszę mi wierzyć. Wie pani, jak żył Michel de Montaigne, autor "Prób", jednej z najwspanialszych książek na świecie? Przeczytał, jak obliczono, 60 książek - w tamtym czasie najważniejszych. I siedział w tej swojej wieży na południu Francji. Nie podróżował, poza krótką wyprawą do Włoch, nie robił dworskiej kariery. Nauczył się karmić samym sobą. A dziś mamy 777 bestsellerów, a wszystkie ważne. Podróże - każda najistotniejsza. Chłoniemy to i porzucamy. Nic się w nas nie odkłada, nic nam nie dają te lektury, te podróże, to zachłanne nasycanie się krajobrazami. Nie karmimy się bowiem sobą. Tęsknię więc za hierarchicznym światem XIX wieku, w którym było wiadomo, co jest najistotniejsze, co mniej ważne, a czym nie warto się zajmować. To wtedy zresztą w Paryżu człowiek starający się nadążyć za modą uchodził za niemodnego. To wtedy Fryderyk Nietzsche napisał, że człowiek prawdziwie współczesny jest zawsze jakoś "nie na czasie" - zawsze zanurzony w tę albo inną przeszłość, aby móc zachować trzeźwy dystans wobec swej epoki. I nie dać się pochwycić wirowi zmienności. Dziś natomiast żyjemy w świecie rzeczywistości horyzontalnej, powiedziałbym nawet - płaskiej. Czasem coś się wynurzy, by za chwilę pogrążyć się w chaotycznej różnorodności. Ta feeria doznań, wirówka barw i smaków jest zachwycająca jak kalejdoskop. Ale jak długo można się bawić kalejdoskopem? Póki nie dopadnie nas nuda. Wtedy pojawi się kolejna zabawka, nowy gadżet. Ich potrzeby nie rodzą się w nas, one są produkowane w Wielkiej Maszynie. Żyjemy tym sposobem w świecie rozrywki. I to ona, jak pisał już Huizinga w "Homo ludens", czyni nas dziewczynkami i chłopczykami. Sprawia, że jesteśmy wiecznie bawiącymi się dziećmi - ale bawiącymi się w naiwny, tandetny sposób. Bo dzieci nigdy nie bawią się na niby, lecz zawsze poważnie. My zaś odwrotnie. Dla nas disco to jest wszystko. Lecz to jest system, Wielka Maszyna właśnie. Nawet bunt jest w nią wpisany. Na koncerty rzekomo buntowniczych zespołów młodzi przyjeżdżają autokarami wynajmowanymi przez wytwórnie płytowe. A zloty alterglobalistyczne są organizowane przez firmy za pomocą internetu. Ja sam zresztą buntuję się przeciwko przymusowi obecności w mediach, ale w nich przecież jestem. Nie potrafimy przekroczyć granic takiego świata. A taki świat nie pozwala na stworzenie życia wewnętrznego, lepszego czy gorszego, ale mojego. I to, co skryte, głosi się dziś na dachach - parafrazując Ewangelię. Ezoteryka w księgarniach, ludzkie sekrety w kolorowych gazetach. Dla rozrywki wypróżniliśmy własne wnętrze. Tajemnice? Już ich nie mamy. A przecież potrzebujemy tajemnicy choćby z czystej pragmatyki - żeby zaciekawić drugiego człowieka. No bo co jest ciekawego w ludziach, którzy pokazali wszystkie swoje tatuaże, opowiedzieli o swoich porodach, chorobach, rozwodach? Trwająca coraz dłużej młodość ma swoje prawa, musi się wyszumieć. W XIX wieku 17-letni chłopak był dorosłym, odpowiedzialnym mężczyzną. Dziś 25-latek to dziecko. A dziecko ma być szczęśliwe. Nie wymagamy od niego odpowiedzialności. Ma mieć fajnie w domu, w szkole, na studiach, w pracy. I jak tu później, w rzekomo dorosłym życiu, za kogoś odpowiadać, jak zdobywać pieniądze na jedzenie i ciepło w kaloryferach? Odpowiedzialności nie da się połączyć z poczuciem szczęścia? Przecież można być szczęśliwym, będąc np. odpowiedzialnym ojcem, sumiennym pracownikiem. Ten związek został zerwany. Współczesna kultura nazywa szczęściem świat łatwej rozrywki, świat rzeczy, doznań zmysłowych. Kultura nie dopuszcza szczęścia pojmowanego np. jako pokonywanie trudności, jako praca nad sobą - choćby spotkanie z trudnymi książkami. Wymagania nie mieszczą się w naszej definicji szczęścia. Ale to jest błędne. Wystarczy przypomnieć sobie najprostszą zasadę ekonomii: żeby powstał produkt, musi być praca, wysiłek. Trzeba ponieść koszty. Ile jest warta edukacja bez wysiłku? Ile jest warte szczęście, które nic nie kosztuje? Na przykład moi studenci są bardzo mili, sympatyczni, ale mają problem: chcą być szczęśliwi. Dla nich szczęście to na ogół przyjemne życie. Chcą go szybko, łatwo, przyjemnie, bez wysiłku. Nie chcą zdobywanej w trudzie wiedzy, tylko papierka. Potrzebują go, by dostać pracę w korporacji, a jak dostaną, będą mieli pieniądze na przyjemności. Czyli coś, co daje im szczęście. I koło się zamyka. A ja uderzam w to ich szczęście, stawiając oceny niedostateczne. I tym bardziej jestem złośliwy, im bardziej ktoś sobie odpuszcza. Żeby łatwe bolało, żeby zobaczył, że łatwe się nie opłaca. Jeśli więc sobie odpuszczasz, będziesz cierpiał. Kiedyś zresztą, gdy widziałem, że komuś zależy tylko na tym, żeby mieć egzamin z głowy, nawet za cenę dwói, tej dwói nie stawiałem i wzywałem takiego nawet dziewięć razy. Życie bowiem kosztuje. Życie to nie tylko szczęście i przyjemność. A raczej - nie ma szczęścia bez cierpienia. Szczególnie słabi są mężczyźni. Wczepiają się w damskie kiecki, przychodzą na egzaminy z mamami, narzeczonymi, siostrami. Jest w nich przerażająca kruchość. Płaczą. Wie pani, jak strasznym widokiem jest widok mężczyzny płaczącego podczas egzaminu? Kiedy jeszcze nawet nie zacząłem pytać... Oni mają przy tym poczucie niezawinionej krzywdy. I słusznie. Bo to nie ich wina, tylko systemu, w którym wyrośli. Systemu, w którym wartość ma tylko łatwe szczęście. Nie ma pani poczucia, że żyjemy na lotnych piaskach? Że nie ma ani fundamentu, ani wartości? Od dziecka wychowuje się nas w oszustwie, obiecując, że jeśli będziemy trzymać się pewnych reguł, pójdziemy wyznaczoną drogą, zdobędziemy pewne rzeczy, poznamy jakichś ludzi, to będziemy szczęśliwi. Czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy już w dzieciństwie stracili złudzenia? Dowiedzieli się, czym jest śmierć, choroba, cierpienia? Może wtedy docenilibyśmy te rzadkie przebłyski szczęścia, które czasem zdarzają się w życiu? Zapewne, ale obawiam się, że powrót do tej strategii istnienia jest w znacznej mierze niemożliwy. Dyktat przyjemności pożarł bowiem w dostatnim świecie Zachodu, do którego Polska należy, podstawową zasadę wychowania - mechanizm inicjacji. Prowadziły do niej najpierw mity i baśnie, a potem już odpowiednie progi inicjacji - rytuały przejścia, często bolesne, niekiedy wręcz bezlitosne. W społeczeństwach tradycyjnych było to na przykład odosobnienie, była to samotna wędrówka albo okrutne cierpienie fizyczne. W społeczeństwach bardziej nowoczesnych - armia i edukacja. Trzeba było przejść przez paskudne doświadczenie koszar, przez twardy, może nazbyt twardy system egzaminów, choćby maturę, "egzamin dojrzałości". A dziś liczy się studniówka, nie matura. Nie ma egzaminów wstępnych na studia, nie ma obowiązkowej służby w wojsku. Tyle tylko że młodzież funduje sobie często tzw. dziką inicjację - zupełnie poza kontrolą społeczną. Widzi pan drogę wyjścia z tej dyktatury przyjemności? Chyba że za cenę wyrzeczenia się "świata, miasta i ciała", jak mówili starożytni asceci chrześcijańscy, i udania się na pustynię. Ucieczki gdziekolwiek, choćby do Tykocina. Zna pani Tykocin? To małe, ciche, uporządkowane miasto, gdzie zatrzymał się czas. Tam jest ład, wszystko we właściwym miejscu: małe domki, synagoga, kościół, hotelik w dawnym alumnacie dla żołnierzy napoleońskich, przyjaźni ludzie. Bocian nad Narwią. A jedna pani, która mieszka w rynku, zrobiła film o Jezusie przybywającym rzeką do Tykocina. Nie zachodzi on do kościoła, lecz do tych starych i skromnych ludzi, którzy czekają nań z utęsknieniem... Miałbym ochotę tam zostać, ale dopada mnie myśl: może to złudzenie, że tam będę szczęśliwy? Pamięta pani "451 stopni Fahrenheita" Bradburego? Utopijny system z tej powieści to sztuczny świat bez problemów. Żona głównego bohatera kupuje to wyprodukowane szczęście, nie chce z niego zrezygnować. Donosi na męża, gdy ten czyta książki - zakazane w tym świecie. W końcu jednak bohater ucieka - na rubieże tego rzekomo szczęśliwego snu, do niszy, gdzie wraz z innymi zbiegami buduje bibliotekę zapamiętanych książek. Bo papierowe płoną. Niektórzy uciekają w religię, inni np. do sztucznych rzeczywistości, sztucznych rajów. Pamiętam, jak kiedyś podczas radiowej audycji zadzwonił młody informatyk i powiedział, że zmęczony pracą przy komputerach idzie do kina na "Matrixa". Odłącza się od sztucznego świata i wkracza w rzeczywistość - dla niego realną. To jego pocieszenie, duchowy świat, jego religia. Nie ma lepszego przykładu naszego zapętlenia. Drzemie w nas również podświadoma potrzeba oczyszczenia. Jakiś instynkt śmierci wskazujący, że nasza kultura zmierza ku samozagładzie. Na zewnątrz - rozbuchany rozrost i konsumpcja, a na dnie tego wszystkiego - śmierć. I coraz to powszechniejsze straszenie się apokalipsą. Zwłaszcza, nie przypadkiem przecież, w kulturze masowej, gdzie co rusz pojawiają się jej wizje. Jak w starożytnym Rzymie z doby zmierzchu - z właściwym mu teatrem strachu, rozpusty i przemocy. Zresztą nieprzypadkowo współczesna kultura się nim fascynuje, kręci się kolejne seriale, powstają książki. Fritzl zadający cierpienie swojej rodzinie. Ania z Gdańska doprowadzona do śmierci przez kolegów... To bohaterowie pana ostatniej książki "W świecie wszechmogącym". Co pana gna w podziemia zła, cierpienia, przemijania? Ja nie chcę w to wchodzić. To dlaczego pan to robi z taką pasją, jakby dawało to panu szczęście? To nie przynosi mi szczęścia. Mam jednak wrażenie, że spoczywa na mnie, na nas jako na społeczeństwie, obowiązek rozliczenia się z różnymi rzeczami, z którymi nie chcemy się rozliczać, które ukrywamy, kamuflujemy na różne sposoby. Sam nie jestem ideałem, mam sobie wiele do zarzucenia, ale tym bardziej nie chcę ukrywania zła. Zwykle zresztą rozliczamy się ze zbrodniarzami, czyniąc z nich kozły ofiarne, zrzucając na nich winę za własne grzechy, np. przyzwolenie na molestowanie seksualne, kazirodztwo, przemoc, zamykanie oczu na zło. Mówimy: Fritzl jest zły. A my? Jak anieli. Myślimy o sobie zbyt dobrze. Jeśli więc nasze życie ma być przyzwoite, godne szacunku, musimy brudy wywlec na zewnątrz. Nazwać je. To nie jest proste - ciągle trzeba schodzić w podziemia, morusać się nieczystościami, próbować mocowania z ciemnością i brudem. Uciekamy od nazywania zła, bo nie pasuje do naszego obrazu szczęścia. Ale tolerujemy je w kinie, w komputerze. Igramy z nim, oglądając filmy, a potem wracamy do rzeczywistości, gdzie nie nazywamy zła i nie chcemy się do niego przyznać. Udajemy, że nie ma go na ulicy, w domu, w pracy. Stąd dopadają mnie różne pesymizmy - tym mocniej, im jestem starszy. Oczywiście, są różne sposoby zamazywania cierpienia, ale mam wrażenie, że kiedyś panowałem lepiej nad tym wszystkim. Miałem mniejszy wybór możliwych dróg, rozwiązań. Dziś zbyt wiele pomysłów, rzeczy, ideałów leży wprost na ulicy. Nawet nie trzeba wybierać, wystarczy podnieść. Ta różnorodność jest nie do zniesienia. Może byłoby panu łatwiej, gdyby pan wierzył w Boga? Nie. Nie chcę, nigdy nie chciałem nosić w sobie religii, która jest prostym środkiem na przerażenie. A taka jest większość religii - oswaja lęki według prostych recept. Coraz prostszych. Dzisiejsza religijność Zachodu jest przy tym wyzuta ze świadomości grozy. Jezus jest słodki, miłosierny, zbawia, podaje rękę. Matka Boska w błękitnym płaszczu uśmiecha się, objawia dzieciom, przytula. Taka religijność jest łatwa, miła, dziecinna. To religia miłosierdzia. Miłosierdzie - tak, ale pod warunkiem że będziemy mieć świadomość zła, cierpienia, przemijania i całej ich grozy. Miłosierdzie w epoce łatwego szczęścia nie ma sensu, jest tylko ornamentem religii wiecznego piękna i młodości. Religii, której kapłanami są faceci od odsysania tłuszczu, masażu i diet. Która żąda raju wiecznych wakacji na Karaibach, jaki można kupić w każdym biurze podróży. Chrześcijaństwo nas nie oczyści? Przed chrześcijaństwem są dwie drogi. Ta, którą wybrał Benedykt XVI - archipelagi twardego sensu, tradycji, a wokół szalejący ocean bezbożnictwa, pogaństwa. Z drugiej strony - otwarcie na to, co ściele się wokół, na nową duchowość, ale to wiąże się z utratą tożsamości. Z katolicyzmem patchworków zszywanych z rozmaitych, często odległych sensów, z ułamków różnych kultur i wiar. Z powstawaniem prywatnych religii... Może to one nas uratują? Dadzą nam szczęście? Nie, religie indywidualne to ostatnie wyspy rozpaczy. Nie są one skuteczne, bo ulegają naszym operacjom, nie stanowią silnego fundamentu. Jak mi się coś tu nie podoba, to wycinam i wklejam coś innego. Znikają tak stare i powszechne rytuały oraz systemy wartości, każdy tworzy sobie coś własnego, każdy zamieszkuje w odrębnej jaskini. Czasem myślę, że żyjemy w czasach nowego hellenizmu. Bezbożnych i zarazem spragnionych Boga. Ale hellenizm dostał swoją szansę. Przybył doń Adonis, Dionizos, Mitra, w końcu Jezus. A tu nie widać tej ocalającej świat boskości. Dlaczego? Bo oni potrafili zdefiniować potrzebne im bóstwo - bóg musiał być jeden, oczyszczający, daleki od materii brudnej i złej, wyzwalający z grzechu, przełamujący śmierć. My zaś nie wiemy, czego potrzebujemy. Nie potrafimy zdefiniować tej rewolucji, która powinna wstrząsnąć naszym światem. A że musi wstrząsnąć, jestem tego pewien. Nie można ciągle uciekać. A gdzie pan profesor ucieka? W wewnętrzność albo w światy, które tę wewnętrzność opatulają. Ja znalazłem taki świat. Właśnie wyprowadzam się z centrum Warszawy. Do Brwinowa. Znajoma, która tam już mieszka, powiedziała: "Super. Mamy taki piękny cmentarz". * Zbigniew Mikołejko - filozof i historyk religii, eseista, pedagog, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, profesor w Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej im. Bolesława Prusa, wykładowca filozofii w Wyższej Szkole Informatyki Stosowanej i Zarządzania w Warszawie.
Aleksandra Klich ("Wysokie Obcasy", 18.11.2010)
|