Rzut choroby.
Kolejna hospitalizacja. Wchodzę w piekło depresji. Przyszłość zmienia się
w przysłowiową czarną ścianę nie do przebicia. Znowu siebie przekreślam.
Ja, dwudziestopięcioletnia, czuję, jak zbliżam się do śmierci. Podejmuję
decyzję: Jutro.
Ból sprawia,że
w nocy nie śpię. Mimowolnie nasłuchuję plotkowania sąsiadek w szpitalnych
łóżkach. Prognozują, jak długo jeszcze pożyję.
- Słaba jest - orzeka emerytowana
nauczycielka. - Zobaczysz, lada dzień powiozą ją nogami do przodu.
- No - przytakuje sąsiadka spodokna.
SM - te dwie
literki przez większą część życia dla niej nic nie znaczyły. Dlaczego zresztą
miały coś znaczyć? Życie pięknej, inteligentnej dziewczynie upływało beztrosko,bez
żadnych symptomów wskazujących, że będzie musiała dowiedzieć się, co te
dwie literki oznaczają. Teraz już wie: SCLEROSIS MULTIPLEX. Zniszczenie
włókien nerwowych. Od początku wiedziała, że choroba jest nieuleczalna.
Dyplom na uczelni
obroniła w maju 1988 roku. Na ocenę bardzo dobrą. Pracę od dawna miała
zapewnioną, dzięki protekcji brata matki, wysokiego rangą urzędnika w ministerstwie
tajnych służb. Półroczny staż zakontraktowano jej w jednej z angielskich
firm, którą zresztą poznała już wcześniej, odbywając trzytygodniową praktykę
studencką po trzecim roku studiów.
W dotychczasowym
życiu Mirosławy R. wszystko układało się płynnie i gładko. Ostatnie wakacje
przed podjęciem pracy rodzice zafundowali jej we Francji. Wyjechała ze
swoim chłopakiem, koleżanką i kolegą ze studiów. Na firmamencie przyszłości
dwudziestotrzyletniej jedynaczki trudno było dostrzec choćby jedną chmurkę.
Po życie - jak to się mówi - wystarczyło tylko sięgnąć ręką.
Mirosława jednak
sięgnąć nie zdążyła. W Hyeres, na francuskiej Riwierze - najzupełniej zaskakująco,w
pełni radosnego lata i bez żadnej widocznej przyczyny - przyplątało się
zapalenie nerwu wzrokowego. Gwałtowność i dokuczliwość choroby nie pozwoliłana
natychmiastową podróż do kraju. Kilkanaście dni pozostała w szpitalu,w
pobliskim Talonie.
Francuską lecznicę
opuściła na własne życzenie, chociaż lekarze odradzali. W kraju - od razu
szpital. Minął termin wyjazdu na zagraniczny staż. Życie zweryfikowało
plany Mirosławy nie tylko na najbliższą, ale i na dalszą przyszłość.
Obawa przed ślepotą
paraliżowała. Ale po pół roku rekonwalescencji nastąpiła wyraźna poprawa
zdrowia, a zarazem i samopoczucia. Znowu zaczęła się uśmiechać. Młodej
kobiecie nikt wtedy nie powiedział, że poprawa jest jedynie chwilowa, że
to tylko przerwa pomiędzy rzutami i pierwsze stadium nieuleczalnej choroby.
Mirosława rozpoczęła
pracę. Zupełnie gdzie indziej niż zaplanowała. Nie było to nic atrakcyjnego,
ale nie narzekała. -
- Z zasady byłam pogodna i malkontenctwona
pewno nigdy nie było cechą mojego charakteru.
W tym czasie
spotyka mężczyznę, o którym sądzi, że będzie człowiekiem jej życia. Nieco
starszy od niej. Doktorant w renomowanej uczelni. Ze znanej w stolicy profesorskiej
rodziny.
- Wybraniec mojego serca miał same
zalety. Wykształcony. Uczuciowy. Kochający. Skromny. Spokojny i wyrozumiały.
Zrównoważony. Kiedy mówiłam mu o swoich dolegliwościach, bagatelizował
je i zapewniał, że przecież jest ze mną i zawsze będzie, więc nie ma powodówdo
obaw...
Dwa lata późniejodbył
się ich ślub. - Wciąż wspominam tamten marsz Mendelssohna...
Półtora roku
po ślubie urodziła syna. We troje żyli sobie dostatnio, wręcz luksusowo
w willowym domku jej rodziców. Powodziło im się nieźle. Mąż Mirosławy -
także jedynak, więc rodzice obydwu stron dbali o dzieci i wnuka, czasami
aż przesadnie i krępująco. Dziesięć dni przed pierwszymi urodzinami dziecka,
młodej matce dokucza nagłe osłabienie, połączone z zaburzeniami równowagi.
- Nogi wydawały mi się ciężkie jak
z ołowiu. Powłóczyłam nimi. Inaczej nie mogłam.
Konsultacje u najlepszych warszawskich
lekarzy. Bez jednoczesnej diagnozy. Znowu szpital.
- W trzecim dniu pobytu zrobili
mi punkcję rdzenia kręgowego i po przyjęciu w ciągu kilku dni sporej dawki
leków poczułam się zupełnie dobrze. Niecierpliwiłam się. Samopoczucie miałam
coraz lepsze, a nikt nie kwapił się z wypisaniem mnie do domu. W trzydziestym
piątym dniu ordynator zapytał mnie, czy nie chcę iść na rentę. Zaskoczona
- zdziwiłam się, a następnie tonem dość kategorycznym zaprzeczyłam. Nazajutrz
opuściłam szpital.
W domu na karcie
wypasowej odczytałam nic mi nie mówiące rozpoznanie: SCLEROSIS MULTIPLEX.
Bez paniki i pośpiechu, wieczorem, sięgnęłam po encyklopedię. Minęło kilkasekund
i z wolna zaczęłam sobie uświadamiać, jakie nieszczęście przypuszczalnie
mnie spotkało.
Byłam wystraszona,
ale nie przerażona. Nie było wówczas mowy o żadnym załamaniu. Skądże! Najbliżsi
zresztą podtrzymywali mnie na duchu, a ja sama łudziłam się, że diagnoza
jest błędna, niebawem zostanie zweryfikowana i wszystko się wyjaśni.
***
Wizyty w gabinetach
kolejnych lekarzy-specjalistów nie spełniają nadziei zaniepokojonej, ale
wciąż nie tracącej optymizmu pacjentki. Dolegliwości raz ustępują, raz
znowu się pojawiają. Mirosława - z lekką obawą, ale z dominującym uczuciem
nadziei na dobrą wiadomość - umawia się na szczerą rozmowy z uznanym autorytetemw
dziedzinie neurologii.
- Profesor długo mnie oszczędzał.
Ale moja stanowczość w dążeniu do usłyszenia pełnej prawdy w końcu go przekonała.
Nie dawał mi żadnych szans. - W diagnozie nie ma pomyłki, to SM... Wcześniejlub
później czeka panią wózek inwalidzki - powiedział, trzymając mnie zaręki.
- To jest tylko kwestia czasu...
- W jednej chwili uświadomiłam sobie,że
w wieku dwudziestu pięciu lat moje życie legło w gruzach.
Minęło kilka
miesięcy. Stan zdrowia Mirosławy z każdym rzutem choroby systematyczniesię
pogarszał. Coraz bardziej zajęta sobą i walką z chorobą, otrzymała wówczas
następny cios. Równie niespodziewany i szokujący. Zwłaszcza, że wymierzony
przeznajbliższą osobę. Mąż - w trakcie popijania popołudniowej herbaty,
nakładając na talerzyk żony ciasteczko - rzekł:
- Wiesz, Mireczko, doszedłem do
wniosku, że dla nas obojga najlepiej będzie, gdy się rozstaniemy. Co o
mojej propozycji sądzisz?... Oleńką zajmą się moi rodzice, więc się nieprzejmuj,
bo wszystko już z nimi ustaliłem. O, tu jest wniosek rozwodowy, przeczytaj.
Jeśli masz jakieś uwagi lub wątpliwości dotyczące meritum, to możemy porozmawiać
i wszystko wyjaśnić. Najważniejsze przecież, żeby rozstać się w sposób
kulturalny i godny, a na to chyba nas stać, prawda?...
W pierwszej chwili,
dosłownie, zaniemówiłam. Pomyślałam nawet, że może się zdrzemnęłam i miałam
taki nieprzyjemny sen, z mężem w roli głównej... Wszystko jednak miało
miejsce naprawdę i całkiem serio. Nie mogłam uwierzyć, że deklarację tę
złożył człowiek, który tak niedawno przyrzekał, że będzie ze mną na dobre
i złe. Mężczyzna, który jeszcze kilka tygodni przedtem przeżywał wraz ze
mną największe, jak mówił, uniesienia miłosne... Który nie pytany zapewniał
mnie, że jestem nie tylko najcudowniejszą kobietą, ale i człowiekiem bezskazy...
Nieco ponad pół roku później byliśmy po rozwodzie.
***
Wiadomość o chorobie...
Stan niepewności... Potwierdzenie diagnozy... Powtarzające się rzuty choroby...Wszystkie
chwile związane z tymi wydarzeniami należały do najtrudniejszych w moim
dotychczasowym życiu i wprawiały mnie w przerażenie. Szokiem jednak przewyższającym
wszystko inne było to, co uczynił człowiek mi najbliższy.
Z odejściem męża
choroba ścisnęła ją mocniej . Depresja postępowała szybko. Mirosława załamała
się, sens dostrzegając tylko w jednym - własnej śmierci. Trzykrotnie próbowała
odebrać sobie życie. - A ile razy o tym myślałam?! Boże - wybacz...
Okresy załamania
były następstwem zwątpienia w możliwość odmiany losu i samotności w chorobie.
Poczucia całkowitego bezsensu egzystencji w roli skazańca.
- Nie chciałam czekać na egzekucję.Uważałam,
że jestem na tyle silna i władna, żeby sama zdecydować o wyborze kresu
mojej życiowej drogi.
***
Mirosławę R. poznałem w Iwoniczu.
- O, pan też z kulami - powiedziała
zaraz po powitaniu. Po czym, nie bez nuty ironii, a może nawet agresji
w głosie, dodała:
- Może też ma pan jasną perspektywę
przesiadki na wózek? Jeśli tak, to - kto wie - może nawet się zaprzyjaźnimy.
Nie była w dobrej formie psychicznej.
- Po przyjeździe do sanatorium przeżyłam
kolejny szok - opowiadała. - Zobaczyłam ludzi chorych, chociaż młodych
jak ja, a nawet młodszych, lecz bardziej ode mnie upośledzonych. Naocznie
uświadomiłam sobie, do czego prowadzi choroba. W wyobraźni wciąż przesuwały
się klatki filmu nieuchronnie doprowadzające mnie do finałowego umieszczenia
w wózku inwalidzkim, czego zupełnie nie potrafiłam zaakceptować.
Izolowała się.
Zamykała w sobie. Stan depresji pogłębiał się. Nie pomagały rozmowy z lekarzamiani
leki. Częste wizyty rodziców ani rodzeństwa. Przyjaciół już od dawnanie
chciała znać, więc ich nie było. Mirosława głównie milczała. Nie widziała
swojej przyszłości, więc mówienie straciło swój sens. W ostatnim tygodniu
turnusu podjęła następną próbę rozstania z życiem. Nieudaną. Lekarze obawiali
się, że następstwem może być beznadziejne wyczekiwanie na kolejny rzut
choroby, po czym przyjdzie kolejna depresja i...
Zdarzył się jednak
cud. Mirosława - niespodziewanie również dla siebie - zaniechała myśli
o definitywnym pożegnaniu się ze światem żywych. Z czasem doszła do przekonania,że
to z powodu doznania niespodziewanej iluminacji.
***
- Żyłam bez Boga. Trudno. Rodzice
wprawdzie ochrzcili mnie, ale nie z własnej woli ani potrzeby sumienia.
Ceremoniał chrztu nastąpił pod przymusem i w sposób utajony. Przymus wynikał
z usilnej, rozpaczliwej prośby mojej babci ze strony matki, w młodości
należącej do Sodalicji Mariańskiej i wciąż praktykującej katoliczki. Utajnienie
z kolei było skutkiem tak zwanej życiowej konieczności: z powodu prestiżowego
miejsca zatrudnienia mojego taty, wysokiej rangi funkcjonariusza milicji.
Daru wychowania
w wierze, co zrozumiałe wobec przedstawionych okoliczności, nie otrzymałam.
Przeciwnie - dom rodzinny był nie tylko ateistyczny, ale i antyklerykalny.
Boga więc nie znałam. Nie przeszkadzało mi to jednak, by się z nim bluźnierczo
wadzić. Mówiłam sobie: Rozumiem, że ludzie o mnie zapomnieli, ale przecieżgdyby
istniał jakiś dobry Bóg, to z pewnością dostrzegłby moje cierpienie i odmienił
mój nieszczęsny los... Albo więc jest, ale okrutny, albo Go w ogóle nie
ma...
Łaskę wiary otrzymałam
dopiero w głębokim stadium choroby. Wychodząc z letargu po ostatniej, szczęśliwie
nieudanej próbie samobójczej, pomyślałam: Nawet zabić się nie mam już siły,
więc może jednak spróbować z tym SM żyć...
Jednocześnie,
czy może wkrótce potem, po raz pierwszy w życiu staranniej, a następnie
w sposób pogłębiony zaczęłam się zastanawiać nad możliwością ingerencjiw
moje życie sił innych niż ludzkie. Impulsem była też taka oto paradoksalna
konstatacja: W Boga nie wierzyłam, ale od kilku lat faktycznie się modliłam.
Wzywając pomocy... Prosząc o ulgę w cierpieniu... W końcu przyszedł czas
odpowiedzi na pytanie: Chwileczkę - to do kogo ja się właściwie modlę?...
Mirosława od
tego czasu przeszła długą drogę. Przywykła do cierpliwości. Wie bowiem,
że na niej zasadza się filozofia choroby, która ją dotknęła. Z lekkim uśmiechem
widocznym na krawędziach ust, ale bardziej w oczach, mówi:
- Pan Bóg, jak widać, miał wobec
mnie inne plany i nie pozwolił na tchórzliwą ucieczkę w samounicestwienie.
Najwyższy Szef pewnie pozostawił mnie na poprawę...
Obroniłam się
przed pokusą odrętwienia. Powiedziałam sobie: Dość z leżeniem i nieustającym
rozmyślaniem! Muszę systematycznie się usprawniać. W miarę możliwości strzec
się kolejnych rzutów choroby. Jak najdłużej zachować zdolność do samoobsługi.
Do dziś, prawdę
mówiąc, nie mogę zrozumieć, jak mogłam tak się zaniedbać!. Uświadomiłam
sobie, że to wyłącznie moja wina. Żałuję i usiłuję nadrobić stracony czas.
Teraz całkiem
inaczej patrzę na życie. Za Markiem Aureliuszem często sobie powtarzam:
Boże, daj mi pogodę ducha, abym godził się z tym, czego zmienić nie mogę,
odwagę, abym zmienił to, co zmienić mogę i mądrość, abym zawsze potrafił
odróżnić jedno od drugiego...
Przełamałam się.
Doszłam do przekonania, że muszę coś robić. Żyć czynnie. Mniej egoistycznie.
W tym stanie
ducha trafiłam do hospicjum. Dwa, trzy razy w tygodniu kilka godzin spędzam
z ludźmi starymi. Dawno opuszczonymi przez najbliższych. Obcuję ze zniedołężnieniem.
Demencją. Amnezją. Chorobą Alzheimera. Cewnikami. Zabrudzeniem...
Matka Teresaz
Kalkuty powiedziała: Życie jest smutkiem, pokonaj go. I ja się staram.
Choćby bliską obecnością w drodze bliźnich ku śmierci. Drodze dłuższej,
krótszej... Niektórym towarzyszę konsekwentnie. Do samej krawędzi, do kresu.
Hospicjum jest
jedną wielką męką. Wszechobecnym bólem. Indywidualną rezygnacją. Strachem
przed śmiercią. Ileż ja się z tymi ludźmi narozmawiam, ile nasłucham...
Najczęściej mówią wcale nie o śmierci, lecz o życiu. Boże, jakże oni wszyscy
chcą żyć! Nikt, w gruncie rzeczy, nie chce umierać.
Usiłuję dodać
im otuchy. Wyciszyć niepokój. Odsunąć strach. Nie zaprzeczam prawdzie o
nadchodzącej śmierci, ale staram się zasugerować istniejącą iskierkę nadziei.Tym,
którzy wstydzą się swojej obawy przed śmiercią, tłumaczę, że to wcale nie
jest tchórzostwem. Na wzór przedstawiam świadectwo Chrystusa, który przeczuwając
zbliżający się finał swojej ziemskiej misji, łzami i krwawym potem zrosił
przecież ogród Getsemani...
Hospicjum odwiedzam,
bo czuje się komuś potrzebna. Tam zawsze ktoś na mnie czeka. Ze swoimi
kulami wlokę się więc tam tak często, jak mogę. W ten sposób nie myślęo
swojej chorobie. Zresztą - w tym kontekście, wobec sytuacji ludzi z hospicjum,
czymże jest moje cierpienie?
Wiara pozwala
mi na trwanie w chorobie. Depresje się zdarzają, jak przedtem. Dawniej
w depresji przekreślałam siebie, uporczywie, nie bez determinacji zbliżając
się do śmierci. Dawno już jednak zaniechałam myśli, by śmierć z własnego
wyboru miała jakikolwiek sens. Życie natomiast - jak najbardziej.
***
Wiem, że etiologia SM
wciąż jest nieznana. Zmagam się z chorobą nieuleczalną. Nadejdzie jednakdzień,
w którym nią być przestanie. Życie więc - nawet w mojej sytuacji - ma naprawdę
sens. Choćby z powodu nadziei.
Seneka w "Listachmoralnych
do Lucyliusza" pisał: "Mogę mieć ręce kalekie, kalekie nogi ibiodra, mogą
mi zęby wyrywać, mogę mieć garb na grzbiecie - póki życietrwa, dobrze jest."
Pięknie, prawda?I
ja się tego trzymam. Póki życie trwa...
***
Mój stan - prawdę
mówiąc - wciąż się pogarsza. Mam jednak w sobie siłę do dalszej walki.
Wiem, że nie można rezygnować i ja już nie rezygnuję. Dopóki słyszę o trwających
pracach nad znalezieniem skutecznego lekarstwa na SM, dopóty nie stracę
nadziei, że moje cierpienie się skończy. Wierzę, że kiedyś to nastąpi.
Zbigniew Branach
Czasopismo "Nadzieja" - numer
42 (4/2000).
Strona
główna