Prof. Norman Davies Oskarżenia dowództwa Armii Krajowej o śmierć cywilów są niesprawiedliwe - mówi prof. Norman Davies, brytyjski historyk Łukaszowi Lubańskiemu. Łukasz Lubański: Jak wybuch Powstania Warszawskiego został odebrany w 1944 r. na Zachodzie? Norman Davies: Bardzo powierzchownie. Bitwy toczyły się w różnych częściach Europy, ludzie na Zachodzie nie mieli czasu myśleć o Powstaniu Warszawskim. W tamtym czasie, w atmosferze wojny, słyszeli raczej dobre wiadomości o tym, co dzieje się w Polsce - miało być tak samo jak podczas powstania w Paryżu: krótka walka, wejście armii sojuszniczej; w Paryżu - Amerykanów, w Warszawie - Sowietów. Takie były przypuszczenia aliantów. Nie mówiono już o tym, że Armia Czerwona stoi na drugim brzegu Wisły. W Wielkiej Brytanii, a jeszcze bardziej w Stanach Zjednoczonych, Stalin był na piedestale. Panowało przekonanie, że on nie mógłby zrobić czegoś złego, że jego armia jest zwycięska itp. Nie było głębszej analizy tego, co wydarzyło się w Warszawie. A jeżeli już czasem o powstaniu mówiono, to raczej po linii sowieckiej, że Polacy nie zdali egzaminu itd. Nikt na Zachodzie jeszcze nie posiadał strasznych zdjęć zamordowanych dzieci czy ruin Warszawy. A jaki dziś jest stan wiedzy o powstaniu poza granicami Polski? Niewystarczający. M.in. dlatego napisałem "Powstanie '44". Kiedy jeszcze w 2002-2003 r. wpisywałem w internetową wyszukiwarkę hasło "Warsaw Uprising" - pojawiały się wyłącznie informacje o powstaniu w getcie. Podobno na początku nowego tysiąclecia jedna z amerykańskich stacji telewizyjnych wyemitowała serię odcinków pt. "Powstanie w getcie", w której użyto obrazów i filmów z Powstania Warszawskiego... Nieporozumień było mnóstwo. Świat słyszał o getcie, a nie słyszał o powstaniu w 1944 r. Dużym problemem jest to, że brakuje gruntownych studiów o Powstaniu Warszawskim. Niektórzy polscy historycy piszą niemalże wyłącznie o jego polskich aspektach, choćby o awanturze wśród polskiej emigracji w Londynie, jakby to był decydujący czynnik. W Polsce od lat trwa dyskusja, czy decyzja o wybuchu powstania była słuszna. Często krytykuje się dowódców powstania, obarczając ich winą za śmierć tysięcy powstańców, cywilów, za zrównanie Warszawy z ziemią. To niesprawiedliwe. Polacy ciągle szukają kozła ofiarnego. Armia Krajowa nie była odpowiedzialna za tę tragedię, absolutnie tak nie było. Mało kto traktuje Powstanie Warszawskie jako jeden z elementów wielkiej wojny koalicyjnej. Przecież przyczyną tragedii nie były błędy AK, tylko błędy sojuszników - brak koordynacji, a także świadomości, co może zrobić Stalin. Polacy musieli walczyć. Decyzja o wybuchu powstania przyszła oczywiście od Rządu RP w Londynie, który wiedział, że niepodjęcie walki o Warszawę będzie gorszym rozwiązaniem w perspektywie końca wojny i wielkiej konferencji międzyalianckiej, która była planowana po zakończeniu wojny, ale ostatecznie nigdy się nie odbyła. Niemniej taki był stan wiedzy w 1944 r. Natomiast Armia Krakowa, będąca pod komendą polskiego rządu w Londynie, dostała rozkaz, by walczyć. Dowódcy AK mieli wolną rękę jedynie w kwestii terminu wybuchu powstania. Wybrali dobry moment? Bardzo dobry. Przecież nawet marszałkowie sowieccy, Rokossowski i Żukow, spodziewali się, że Armia Czerwona w ciągu kilku dni od wybuchu powstania przeprowadzi ofensywę na Warszawę. Przygotowali zresztą plan tej ofensywy. Tyle że Stalin myślał inaczej i niespodziewanie ją zablokował. Nikt tego nie przewidział, w tym główni dowódcy Armii Czerwonej. Co więcej, wydaje mi się, że Stalin początkowo też tego nie planował. Dlaczego zmienił zdanie? W mojej ocenie wpływ na to mogły mieć jego rozmowy z premierem Stanisławem Mikołajczykiem, który pod koniec lipca przyjechał do Moskwy. Kluczowy był fakt, że jeszcze przed tym spotkaniem dyplomacja brytyjska i amerykańska odmówiły Mikołajczykowi wsparcia. Powiedzieli: "Poprzemy pana pod warunkiem, że przyzna pan, iż Katyń był zbrodnią niemiecką". Mikołajczyk honorowo odmówił. I wysłano go samego do Stalina, który był wówczas u szczytu potęgi i mógł zrobić z osamotnionym Mikołajczykiem, co chciał. Te wszystkie historie, związane z brakiem koordynacji, brakiem poparcia koalicjantów dla powstania były kluczowe. Churchill nawet prosił Roosevelta, żeby interweniował u Stalina w sprawie udzielenia powstańcom wsparcia z powietrza, a dokładnie pozwolenia na lądowanie alianckich samolotów na wschodnim brzegu Wisły. Roosevelt odmówił. Czyli krytyka dowódców powstania jest przesadzona? Mocno przesadzona. Decyzja przyszła z Londynu. Zresztą poznałem w Londynie Adama Komorowskiego, syna gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego. Opowiadał mi, że jego ojciec był przekonany, że po kilku dniach od wybuchu powstania znajdzie się w sowieckim więzieniu Ostatniego dnia lipca poszedł do żony, która była w ciąży, i powiedział: "Jutro wybuchnie powstanie, w ciągu tygodnia na pewno znajdę się w więzieniu NKWD". I to mówił dowódca Armii Krajowej! To pokazuje, że oni absolutnie nie oczekiwali zwycięstwa nad Niemcami. To nie było celem powstania. Cel był bardziej ograniczony: opanowanie części miasta na kilka dni, by pozwolić Armii Czerwonej przejść przez Wisłę. Obarczanie winą dowódców AK za śmierć cywilów to nonsens. Ale jeżeli przedstawiciele polskich elit wierzą w mity i je powtarzają, tak jak np. Radek Sikorski, to nie ma co się dziwić, że zwykli obywatele również to robią. Taka narracja jest zgodna z linią komunistyczną w czasach PRL, kiedy wmawiano, że Rząd RP w Londynie i Armia Krajowa to burżuazja, zdrajcy narodu, którzy doprowadzili do klęski. Takie oskarżenia są zupełnie niesprawiedliwe. Łukasz Lubański ("Rz", 7.08.2018)
|