Mściciel z Google'a

Cezary Łazarewicz


    Renata K. została skazana w 1982 roku na 15 lat więzienia za zabicie sześcioletniego Danielka. Dwa lata temu sprawa znów znalazła się na ustach całej Polski. Okazało się, że zabójczyni jest nauczycielką i pracuje w jednej z warszawskich szkół. Wcześniej jednak Renatą K. zainteresował się społecznik Maciej Kijowski, który przeczytał reportaż Barbary Seidler. Zaczął deptać zabójczyni po piętach.

    Reporterka Barbara Seidler opowiada, że o odnalezieniu bohaterki jej reportażu sprzed trzydziestu pięciu lat dowiedziała się od czytelnika, który zadzwonił do jej mieszkania.

    - Prosił, bym poszła z nim do szkoły gastronomicznej przy ulicy Poznańskiej i ją zidentyfikowała. Mówił, że jej nigdy nie widział i nie może być w stu procentach pewny - opowiada Seidler, jedna z najważniejszych powojennych reporterek sądowych.

    - Synku - odpowiedziała - czy ja mam na to czas?

    Nie zraził się. Nie obraził. Dzwonił jeszcze kilka razy. Mówił: - Stąd ją przepędziłem, stamtąd ją przepędziłem. Był zaangażowany i widać wiarygodny, skoro mu w tych szkołach uwierzono - mówi reporterka.

    Nigdy go nie widziała. Nie wie, jak wygląda. Zna tylko ze słuchawki telefonicznej jego chłopięcy głos i numer telefonu, z którego dzwonił. Zapisała go w czerwonym skoroszycie z lat siedemdziesiątych obok numerów ważnych wtedy ministrów, dyrektorów wydziałów, prokuratorów, adwokatów i sędziów. Teraz otwiera ten zeszyt na literze K., wystukuje na klawiaturze zapisany numer i oddaje mi słuchawkę.

    - Tak, to ja - przyznaje chłopięcy głos. - Przez ostatnie lata deptałem po piętach pani od maszynoznawstwa, bo uważam, że najlepiej by było, gdyby ona po tym wszystkim popełniła samobójstwo. Nie namawiam do tego, ale w ten sposób sprawiedliwości stałoby się zadość.

    Tylko lanie pomagało

    Chłopięcy głos należy do brodatego czterdziestopięciolatka w błękitnej marynarce, który czeka na mnie przed komendą wojewódzką policji w Rzeszowie. Nazywa się Maciej Kijowski. Jest społecznikiem, doktorem prawa, konstytucjonalistą i wykładowcą uniwersyteckim. Chce opowiedzieć historię książki, która zmieniła jego życie. Był rok 2006. Wszedł do antykwariatu i wybrał z półki książkę, na okładce której były tylko zaciśnięta pięść i trzy słowa: Mrok, Barbara, Seidler.

    - Przeczytałem wszystko, ale jeden tekst zrobił na mnie największe wrażenie - opowiada. Był to reportaż "Pani od maszynoznawstwa", który opowiada historię sześcioletniego Danielka, który zgubił w przedszkolu sznurowadło. Miał pecha bo jego macochą była pedantka, która nie wybaczała takich win, nawet sześciolatkowi. Bardzo zdenerwowała się tą zgubą i dlatego następnego dnia, zamiast posłać malucha do przedszkola, zostawiła go karnie samego w domu. Sama poszła do pracy, do szkoły, gdzie była pedagogiem. Uczyła wtedy w jednej z warszawskich szkół zawodowych.

    Doktor Kijowski najlepiej zapamiętał fragment o biciu:

    "Po przyjściu z pracy dała dziecku obiad i zapytała: - Chcę usłyszeć, co, masz zrobić, aby założyć nowe sznurowadła?

    Dziecko nie wiedziało. Wzięła więc pas i zaczęła bić. Było około 16. Po godzinie wrócił ojciec. Daniel leżał na łóżku. Kiwnął na ojca palcem. Dostał jeszcze raz lanie, 'bo co to za sposób przywoływania ojca'. (...)

    Daniel znów był pytany: - Co masz zrobić, żeby założyć nowe sznurowadła? Nie wiedział, jakiej odpowiedzi od niego oczekuje. Więc biła go znowu. Wojskowym pasem ze sprzączką. Po nogach, po plecach, po rekach, po głowie. Potem lekarz sekcjonujący zwłoki powiedział: 'Tak pobitego dziecka jeszcze nie widziałem'.

    Przestała bić po kilku godzinach, gdy udręczony wyjęczał:

    - Mam iść do kiosku i kupić.

    - A skąd weźmiesz pieniądze? - pytała jeszcze.

    - Ty mi dasz - jąkało dziecko.

    - Nie, ja ci nie dam. Skąd weźmiesz?

    - Ze swojej skarbonki.

    - No, nareszcie.

    (...) Potem mały rozebrał się i położył w piżamce do łóżka. Potem wstał i szedł do łazienki, gdzie wymiotował. Przechodząc przez przedpokój pogłaskał psa. Dostał w twarz."

    Renata K. położyła się koło Danielka około 20. - Pić - zajęczał. Nie podała mu wody, tylko pobrzęczała mu pasem nad uchem. Prosił dalej: "Tatusiu, daj mi zimnej wody". Ojciec wtedy przyłożył mu ucho do piersi i miał wrażenie, że serce słabiej bije. Chłopiec tracił już przytomność.

    Wkrótce umarł.

    Macocha Renata K. opowiadała w sądzie, że chłopiec nie lubił nic robić. Ani ścierać kurzu, ani myć się, ani prać skarpetek.

    - Tylko lanie pomagało - mówiła K. - Więc brałam pas i dostawał lanie. Jak jeszcze nie zrobił tego, co trzeba - dostawał porządne lanie.

    Opowiadała, że bili chłopca razem, albo oddzielnie. Daniel wolał być bity przez ojca, bo on trzymał się regulaminu, a Renata biła najpierw lżej, ale jak traciła panowanie nad sobą to biła coraz mocniej.

    Przed biciem Daniel sam się musiał położyć, zdjąć majteczki, leżeć spokojnie. Nie można było mu krzyczeć i płakać, bo za najmniejszy krzyk bicie zaczynało się od początku.

    - Bicie było karą, musiał umieć je przyjąć. Na ogół biłam w pupę. Jak się ruszał, mógł dostać w plecy, w rękę lub po udach. Był bity do skutku - tłumaczyła w sądzie.

    Czy to pani zabiła?

    Gdy Barbara Seidler publikowała w 1982 roku swój reportaż o okrutnej nauczycielce Renacie K., doktor Kijowski miał dwanaście lat. Był za młody by zauważyć, że tą historią żyła wtedy cała Polska. Ale gdy się o niej dowiedział w 2006 roku, nie mógł już o niej zapomnieć.

    Renata K. za zabójstwo Daniela została skazana w 1982 roku na 15 lat więzienia. Kijowski obliczył, że nawet gdyby odsiedziała wyrok do ostatniego dnia, co jest mało prawdopodobne, opuściłaby by mury więzienia najpóźniej w roku 1997. (Nie wiedział jeszcze wtedy, że wyszła po dziesięciu latach za dobre sprawowanie).

    - Każdy, kto znał tę historię musiał się zastanowić, co ona teraz robi - opowiada. Dziewięć lat temu, po lekturze książki, Kijowski wpisał nazwisko K. w wyszukiwarkę Google. Dowiedział, że jest cenionym pedagogiem, publikuje książki dydaktyczne, doradza ministerstwu edukacji w kwestii zmianowania nauczycieli oraz uczy fizyki, religii i matematyki w technikum gastronomicznym w Warszawie. Udziela też korepetycji. Maciej Kijowski znalazł w internecie nawet jej zdjęcie z numerem telefonu. Tylko nie był pewny, czy Renata K. od Danielka jest tą samą Renatą od udzielania korepetycji.

    - Tak samo nazywa się znany prawnik - tłumaczy. -To mogła być przypadkowa zbieżność nazwisk.

    Ta od Danielka była niska, krępa, z ciemną, dmuchniętą grzywką nad czołem, w okularach z grubymi szkłami. Tak opisywała ją ćwierć wieku wcześniej Barbara Seidler i były pewne podobieństwa z fotografią. Kijowski postanowił się upewnić, dzwoniąc pod wskazany w ogłoszeniu numer telefonu.

    - Czy jest pani tą osobą, która w lutym 1981 roku zabiła Danielka? - zapytał.

    Zaprzeczyła. Ale dzień później zniknęło jej zdjęcie z internetu.

    - To było podejrzane. Tak jakby zacierała za sobą ślady, ale pewności wciąż w tej sprawie nie miałem - mówi.

    Wtedy doktor poznaje rozkład zajęć K. w Zespole Szkół Gastronomicznych im. prof. Eugeniusza Pijanowskiego. Wie, kiedy rozpoczyna lekcję, kiedy kończy, w jakiej sali je prowadzi. Wie nawet, w jakim dniu pani od maszynoznawstwa się urodziła. Dzwoni więc w dniu jej urodzin i składa telefonicznie najserdeczniejsze życzenia nauczycielce K. z gastronomika. Jeśli podziękuje - tym samym potwierdzi, że jest panią od maszynoznawstwa, morderczynią małego Danielka, osobą karaną, która powinna trzymać się z dala od młodzieży. Ale zamiast "dziękuję" Maciej Kijowski usłyszał: - Kim pan jest, czego pan chce ode mnie?

    - Czy tak się zachowuje, ktoś, kto ma czyste sumienie? - pyta prawnik.

    Trzy sekundy prawdy

    16 października 2007 roku doktor Kijowski przyjeżdża z Rzeszowa do Warszawy, by ostatecznie rozstrzygnąć kwestię tożsamość dzieciobójczyni. Już wie, że redaktor Seidler rozpoznała osobę z internetowego zdjęcia jako bohaterkę tekstu sprzed lat. Teraz wystarczy tylko sprawdzić, czy zdjęcie zgadza się z osobą prowadzącą zajęcia w gastronomiku.

    Koło południa, po wizycie w redakcji miesięcznika "Dziś", Maciej Kijowski przechodzi na drugą stronę ulicy. Wspina się na drugie piętro budynku, staje przed drzwiami klasy, w której, jak wcześniej sprawdził, zajęcia prowadzi Renata K. Naciska na klamkę, wchodzi do klasy.

    K. siedzi na nauczycielskim biurku, macha nogami i coś tłumaczy klasie. Obraca głowę, ich spojrzenia się krzyżują, Kijowski mówi "przepraszam" i wychodzi z sali. To jedyne ich spotkanie trwa dwie, może trzy sekundy. - Mnie wystarczyło, żeby ją rozpoznać - mówi. - Pyta pan, czy ona potem skojarzyła, że to byłem ja? Nie. Dla niej byłem tylko intruzem, zakłócającym na moment lekcję.

    Przed wyjściem ze szkoły Kijowski wchodzi jeszcze do sekretariatu, żeby zostawić list do dyrektor Jolanty Litniewskiej. W liście jest informacja, że zatrudnia u siebie osobę skazaną oraz skserowany artykuł redaktor Seidler.

    - Reakcja jest błyskawiczna - wspomina. - Za miesiąc dyrektor Litniewska informuje mnie, że K. została już usunięta. Prosi o dyskrecję. Nie chce mieć kłopotów.

    Leży mi dobro na sercu

    Wiosną 2008 Maciej Kijowski odnajduje nazwisko K. na liście nauczycieli Zespołu Szkół nr 47 na warszawskim Bemowie. W kwietniu wysyła do dyrektor Justyny Dybowskiej kserokopie reportażu Seidler i list z informacją o tym, że sąd skazał Renatę K. na 15 lat więzienia za bestialskie zabójstwo sześcioletniego dziecka.

    "Ponieważ leży mi na sercu dobro kierowanej przez panią dyrektor szkoły, nie nadaję sprawie rozgłosu" - pisze, jednocześnie ostrzegając, że jeśli nie doczeka się szybkiej reakcji, poinformuje o sprawie Ministra Edukacji Narodowej, Mazowieckie Kuratorium Oświaty, radę rodziców, samorząd szkolny i media.

    Żadnej reakcji. Zadzwonił po miesiącu. - Niech się pan nie wtrąca w sprawy szkoły - powiedziała dyrektor Dybowska i postraszyła córką adwokatką: - To pan będzie miał kłopoty, jeśli dalej będzie się zajmował tę sprawą.

    Kijowski nie ustępuje. Po jakimś czasie K. rozstaje się z kolejną szkołą. Znajduje zatrudnienie w innej, a Maciej Kijowski próbuje bezskutecznie zainteresować sprawą nauczycielki-morderczyni tygodnik "Nie". Mówią mu, że sprawa jest bulwersująca, ale artykuł nigdy nie powstanie. Inni też umywają ręce.

    Kijowski bierze sprawy w swoje ręce i w 2012 publikuje tekst o nauczycielce R. w antyklerykalnym tygodniku "Fakty i Mity". "W warszawskich szkołach uczy religii kobieta skazana za zakatowanie na śmierć dziecka - pisze. "Czy jej praca w oświacie jest dobrym wyjściem?" - pyta.

    Nie ma odpowiedzi, bo test przechodzi niezauważony. Jest jak strzał z kapiszonowca. Bomba atomowa wybucha dopiero rok później, gdy o Renacie K. napisze reporter Mariusz Szczygieł w "Gazecie Wyborczej".

    Szczygieł napisał, że K. wciąż mieszka w tym samym mieszkaniu, w którym zakatowała Daniela. W tej samej kamienicy mieszka też lekarka, która w 1982 roku przybiegła reanimować chłopca. "Musiała też reanimować sanitariusza z pogotowia, bo jak zobaczył dziecko, natychmiast się przewrócił" - napisał.

    Nic do powiedzenia

    Mariusz Szczygieł dwa lata temu próbował namówić Renatę K. na spotkanie. Napisał do niej maila, że chciałby porozmawiać o tym, jak człowiek może zmienić się na lepsze i czy ze swoją traumą poradziła sobie sama, czy z czyjąś pomocą. "Może po tym, co się stało, Pani wie coś więcej niż inni?" - zapytał dziennikarz.

    "Nie jestem karana i nie mam nic do powiedzenia" - odpowiedziała. "Proszę o wykreślenie mnie ze swojego notatnika i nieskładanie mi więcej tego typu propozycji ani przez Pana, ani przez Pana kolegów i koleżanki, dziennikarzy".

    Choć zakamuflował ją pod innym nazwiskiem, internet szybko ją zdekonspirował. Pod zespołem szkół nr 53, w którym uczyła, stanęły wozy transmisyjne radia i telewizyjne, by na żywo informować o hańbie, którą okryła się szkoła. Nie wytrzymała. Złożyła wypowiedzenie z pracy w trybie natychmiastowym, a minister edukacji skreślił ją z listy ministerialnych ekspertów.

    Choć doktor Kijowski miał żal do reportera, że nie wspomniał o jego wysiłkach w swoim tekście, to gdy dowiedział się o jej odejściu, poczuł satysfakcję. - To była jego zasługa, że odeszła z zawodu - przyznaje dziś.

    Od opublikowania tekstu Szczygła minęły dwa lata. Reporter mówi że na każdym spotkaniu autorskim podchodzi do niego jakiś czytelnik ze łzami w oczach i dziękuje mu za napisanie tekstu o ślicznym i posłusznym. (Bo taki tytuł nosił jego tekst)

    - Mam wątpliwości, czy ze względu na to, co spotkało moją bohaterkę, bym go dziś napisał - odpowiada.

    - Niech pan nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Ją powinny spotkać znacznie gorsze rzeczy - pocieszają go czytelnicy.

    - Zorientowałem się, że takich ludzi, którzy chcieliby ją jeszcze raz ukarać za to, co kiedyś zrobiła, są całe setki - mówi Szczygieł. - Na siedemset maili, które otrzymałem po tej publikacji, mnóstwo osób pisało, że chciałoby się na niej zemścić, ale niekoniecznie za śmierć Daniela, a za wszystkie swoje niepowodzenia życiowe.

    Poszukiwacz sprawiedliwości

    Nie lubi, gdy nazywają się go mścicielem.

    - Wolę - poszukiwacz sprawiedliwości - mówi.

    Renata K. w sensie prawnym jest osobą równie niewinną, jak ja, czy on. Jej wyrok został zatarty i nikt nie powinien się na niego powoływać. Na pytanie, czy K. ma prawo funkcjonować w społeczeństwie, Maciej Kijowski odpowiada:

    - Ma prawo funkcjonować, ale to społeczeństwo ma obowiązek przypominania jej, kim jest. Bo ona jest przesiąknięta złem. I czuję się odpowiedzialny, żeby o tym przypominać.

    - A pan czuje się szeryfem, który wymierza sprawiedliwość? - pytam.

    - Jeśli ktoś zabija dziecko, to niczym nie da się tego usprawiedliwić - odpowiada. - Mam prawo ja gnębić tym przypominaniem.

    - Jak długo?

    - Do końca życia.

    Po spotkaniu Maciej Kijowski przysyła mi maila: "Jeszcze jedno uzupełnienie: powiedziałem panu wczoraj o tym, że Renata K. jest nikim dla mnie i nikim dla społeczeństwa. Zapomniałem dodać, iż uważam ją za osobnika zwyrodniałego i zdegenerowanego, co skwapliwie dodaję niniejszym".

    Cezary Łazarewicz (wp.pl 21.09.2015)


Strona główna