Niewiarygodne jest to, jak u nas nienawidzi się lekarzy

Magdalena Karst-Adamczyk


    W Szwecji nie ma przysięgi Hipokratesa, pracę lekarza postrzega się jak każdą inną. Nikt nie oczekuje od ciebie poświęcenia, wszyscy cię szanują. W Polsce jest odwrotnie - wszyscy oczekują, że będziesz się zarzynać, a mają cię za nic.

    Moja uwaga. Szwedzi szanuja lekarzy nie dlatego ze ich jest malo, bo tak nie jest, ale że jest inna kultura społeczeństwa...

    Fajnie pracować na jednym etacie zamiast trzech, za dobre pieniądze, w trybie, który pozwala zrobić przerwę na lunch w trakcie pracy, a po pracy zostawia energię na realizowanie pasji. Ale pomimo tego, że mi w Szwecji dobrze, czuję się obco. I bardzo chciałabym wrócić do kraju - rozmowa z Karoliną Jagiełło, lekarką, która odbywa rezydenturę z psychiatrii w Szwecji.

    - Skończyłaś studia medyczne w Polsce, potem zrobiłaś w kraju staż, ale już trzy dni po jego zakończeniu znalazłaś się w Szwecji. Od dwóch lat robisz tam specjalizację z psychiatrii. Szybko dopiekła ci polska służba zdrowia.

    W czasie stażu dorabiałam, ucząc szwedzkiego w banku. Za godzinę pracy dostawałam siedem razy więcej niż w szpitalu, a nie ciążyła na mnie żadna odpowiedzialność. Ta dysproporcja wysiłku i zaangażowania była porażająca. Chciałam pracować w zawodzie, ale nie w takich warunkach. W Polsce szpitale psychiatryczne są bardzo stygmatyzowane.

    O tym, że chcę wyjechać, wiedziałam od dawna, tylko nie byłam pewna dokąd. Myśl o Szwecji pojawiła się, gdy poznałam chłopaka, który dziś jest moim mężem. Częściowo wychowywał się właśnie w Szwecji.

    - Od razu znalazłaś tam pracę?

    We wrześniu 2015 r. poleciałam na tydzień na umówione wcześniej spotkania rekrutacyjne. Miałam rozmowy w sześciu szpitalach, w każdym zaproponowano mi pracę.

    - To brzmi, jakby droga do zawodu lekarza w Szwecji była prostsza niż w Polsce.

    Na pewno prostsze są studia. Studenci medycyny w Polsce zakuwają i siedzą w książkach przez sześć lat, w Szwecji mają do opanowania jedną książkę na semestr. W Szwecji jest jeden wspólny blok z psychiatrii, neurologii, okulistyki i laryngologii, zdaje się z niego jeden egzamin. W Polsce z każdej z tych dziedzin trzeba zdać egzamin dwustopniowy - praktyczny i teoretyczny.

    To, co jest fajne w szwedzkim modelu, to to, że od początku jest bardzo nastawiony na wiedzę praktyczną. W Polsce na sześcioosobową grupę mieliśmy jednego pacjenta. W Szwecji jest tak, że jeden student pracuje z jednym lekarzem.

    Ale absolwenci medycyny mają braki w teorii, co objawia się np. tym, że wiedzą, co przepisać na zapalenie gardła, ale już mogą nie wiedzieć, jakie jest źródło zapalenia.

    Trudność w Szwecji polega na tym, że nie łatwo dostać się na studia i staż podyplomowy. W obu przypadkach powód jest ten sam - bardzo ograniczona liczba miejsc. Chodzi o to, że w Szwecji jest ogólnie mało lekarzy, a pielęgnuje się zwyczaj, że na jednego stażystę przypada jeden specjalista. To daje bliższy kontakt, ciągłą dostępność tego bardziej doświadczonego lekarza, możliwość konsultowania wszystkich przypadków. Tam wychodzi się z założenia, że lepiej wykształcić mniej lekarzy, niż wykształcić ich źle.

    - Byłaś więc w  komfortowej sytuacji, mając za sobą staż - ten trudniej osiągalny w Szwecji etap. Można powiedzieć, że byłaś wyżej w hierarchii?

    To nie do końca prawda. W Szwecji wszyscy lekarze traktowani są na równi – młody lekarz przed stażem może mieć takie same obowiązki jak ten, który pracuje od dwudziestu lat. Na stażyście w Szwecji ciąży większa odpowiedzialność niż w Polsce. Ma samodzielne dyżury w izbie przyjęć oraz w przychodni. Choć zawsze ma do dyspozycji specjalistę pod telefonem – w razie potrzeby może do niego zadzwonić i skonsultować się w dowolnej sprawie.

    - Szwedzcy pacjenci naprawdę nie kręcą nosem, gdy zamiast doświadczonego lekarza przyjmuje ich młodziak zaraz po studiach?

    Absolutnie nie. Szwedzi bardzo szanują wszystkich lekarzy, bo jest ich tam po prostu mało. W ogóle w tym kraju pacjent rzadko spotyka się z lekarzem. Personel niższego szczebla ma większe kompetencje niż u nas - osobami pierwszego kontaktu są pielęgniarki i pielęgniarze. Jak ktoś ma katar, nie biegnie do przychodni, ale dzwoni po konsultację – to jest powszechna praktyka. Tej konsultacji udzielają właśnie pielęgniarki. One także przyjmują pacjentów, w pewnym sensie „sortując ich”. Do lekarza trafiają tylko ci, którzy są naprawdę chorzy.

    Taki model bardzo rozładowuje tłok w ośrodkach zdrowia, ale też sprawia, że Szwedzi mają inne podejście do zdrowia niż Polacy - nie biegną do lekarza z drobiazgami.

    - Jak w Szwecji wygląda rezydentura i czym różni się od tego, jak przebiega w Polsce? Poza tym, że pracuje się w lepszych warunkach – 160 godzin w miesiącu zamiast 300 za pieniądze, które pozwalają godnie żyć?

    Po pierwsze, rezydent stale się dokształca. Ma dwa obowiązkowe kursy w semestrze - to jest duża wartość. Na każdy trzydniowy kurs przysługują nam dwa dni wolnego na naukę. W sumie za każdym razem nie ma nas w pracy tydzień, a mamy płacone, jakbyśmy byli. Koszty kursów, podróży i zakwaterowania pokrywa pracodawca.

    Po drugie, rezydent dostaje umowę na czas nieokreślony z gwarancją zatrudnienia po zakończeniu rezydentury. W Polsce wygląda to dużo gorzej – rezydent żyje w niepewności, co go czeka potem. Są szpitale, które zatrudniają prawie wyłącznie rezydentów – kto by nie chciał mieć darmowych pracowników? Bo przecież płaci im nie szpital, ale Ministerstwo Zdrowia.

    Po trzecie, specjalizacja w Szwecji jest uznaniowa, tzn. że jeżeli ukończę wszystkie kursy, otrzymam zaświadczenie od opiekuna specjalizacji, z którym pozostawałam w stałym kontakcie przez te minimum pięć lat, wówczas ukończę specjalizację. Nie ma na koniec żadnego egzaminu, który zdaje się w Polsce. Minus tego rozwiązania jest taki, że wiedza, którą się zdobywa w czasie rezydentury, nie jest ujednolicona. Ktoś, kto robił specjalizację w Sztokholmie, wynosi nieporównanie więcej niż ten, kto robił ją w jakimś prowincjonalnym szpitalu czy ośrodku zdrowia.

    W Polsce, gdy zaczynasz mieć poważne problemy ze zdrowiem, wcześniej czy później trafisz do prywatnego lekarza – by zrobić badania, omijając kolejki, by dostać się szybciej do szpitala. W Szwecji w ogóle nie ma prywatnej opieki medycznej, ale za to płatne są wizyty w publicznych ośrodkach zdrowia.

    W porównaniu z tamtejszymi zarobkami to są naprawdę symboliczne opłaty. W dodatku nie obowiązują wszystkich, np. dzieci i młodzież poniżej 18. roku życia nie płacą.

    Koszt wizyty w ośrodku zdrowia w Sztokholmie to 200 koron, wizyty w poradni specjalistycznej - 350, a za wejście na oddział ratunkowy, czyli SOR, trzeba zapłacić 400 koron. Jednak płaci się tylko do pewnego momentu – aż suma wszystkich poniesionych kosztów wyniesie 1100 koron. Po osiągnięciu tego limitu wszystkie wizyty przez kolejne 12 miesięcy są bezpłatne. Po roku licznik się zeruje. Podobnie jest z lekami - jeśli wydasz w sumie 2200 koron, od tego momentu przez kolejny rok dostajesz leki darmo. Ten system bardzo sprzyja osobom poważnie i przewlekle chorym.

    Są też opłaty za pobyt w szpitalu - 100 koron na dobę. Tu nie ma limitów, jeżeli spędzasz rok w szpitalu, płacisz za każdy dzień. Ale biorąc pod uwagę, że utrzymanie pacjenta w szpitalu kosztuje podobno 8 tys. koron za dobę, ta opłata jest symboliczna i pokrywa cenę lunchu. To są proste, nieobciążające kieszeni rozwiązania, które się sprawdzają. I też działają w ten sposób, że człowiek zastanowi się dwa razy, zanim pójdzie na SOR – uda się tam, kiedy będzie zagrożone jego życie, a nie kiedy pojawi się gorączka.

    Spróbuj sobie wyobrazić, że w Polsce za wizytę w przychodni płaci się 10 zł. Dla większości ludzi to symboliczna kwota, ale myślę, że już rozładowałaby kolejki. Dla tych, którzy czuliby, że naprawdę potrzebują lekarza, nie byłaby to żadna bariera; ci, którzy czuliby się tylko lekko podziębieni, może pomyśleliby, że szkoda fatygi.

    - Jakie jeszcze dostrzegasz zalety szwedzkiego modelu?

    Opowiem z perspektywy psychiatry. Po pierwsze, psychiatria to nie jest w Szwecji nic stygmatyzującego. Podczas gdy w Polsce szpitale psychiatryczne znajdują się na uboczu, najlepiej pod lasem, w Szwecji oddziały psychiatryczne są w większości szpitali. Po drugie, jako psychiatra mam tam większe kompetencje. Mogę zlecić badania o każdej porze dnia i nocy. Podobnie z  zabiegami, np. elektrowstrząsami. W Polsce, by zakwalifikować pacjenta do elektrowstrząsów, wymagane są konsultacje – z chirurgiem, kardiologiem i internistą. Ponieważ tych specjalistów nie ma na miejscu – w tym szpitalu pod lasem – trwa to tygodniami. A w Szwecji jednego dnia zlecam elektrowstrząsy, a nazajutrz, jeśli anestezjolog nie widzi przeciwwskazań, robiony jest zabieg. Nawet w weekendy.

    - Słyszałam, że szwedzka służba zdrowia jest bardzo dobrze zinformatyzowana.

    Od 2006 r. cała historia pacjenta jest dostępna w systemie elektronicznym. W pewnym sensie dostaję pacjenta na tacy, co eliminuje wiele problemów.

    Np. w Polsce może się zdarzyć, że pacjent, który leczy się i u kardiologa, i u gastrologa, od każdego z nich dostaje ten sam lek, ale pod inną nazwą. Nawet nie ma świadomości, że przyjmuje podwójną dawkę. Tymczasem w Szwecji lekarz widzi wszystkie recepty przepisane przez innych specjalistów.

    Wielką zaletą tego systemu jest też to, że włączone są w niego także apteki. Jeśli mam pacjenta z depresją, który wciąż czuje się źle, mogę łatwo sprawdzić, czy on w ogóle wykupił antydepresanty.

    Dużym ułatwieniem jest też to, że wszystko mogę załatwić przez telefon - pacjent może się ze mną skonsultować tą drogą, ale też ja mogę zadzwonić do specjalisty, np. kardiologa, podać mu PESEL pacjenta i otrzymać poradę, np. jakie leki włączyć. Pacjent nie musi już odbywać kolejnej wizyty i biegać od jednego specjalisty do drugiego.

    - "W system elektroniczny włączone są też apteki" - nie przesłyszałam się?

    Tak właśnie jest. Pacjent może pójść do dowolnej apteki, gdzie farmaceuta na podstawie PESEL-u wyda mu leki zapisane przez lekarza. Jeśli chcę, mogę wypisać receptę nawet na pięć lat, by ten, który jest przewlekle chory, nie musiał przychodzić co kilka miesięcy na wizytę tylko po to, by uzyskać receptę. Można też wysłać do przychodni e-mail w stylu: „Hej, skończyły mi się leki, proszę o wypisanie recepty”. Są nawet specjalne aplikacje na telefon, które to ułatwiają.

    Na pewno obserwujesz strajk swoich kolegów w Polsce. Walczą nie tylko o lepsze pensje i warunki pracy, ale też o poprawę jakości służby zdrowia. Władza ich ignoruje. Posłanka partii rządzącej powiedziała o młodych lekarzach: „Niech jadą”. Abstrahując od tego, ile w tej wypowiedzi ignorancji, arogancji i niezrozumienia, czy twoim zdaniem powinni wyjechać? Z tego, co mówisz, za granicą czeka ich lepsze życie.

    Powiedziałam ci o tym, że fajnie pracować na jednym etacie zamiast trzech, za dobre pieniądze, w trybie, który pozwala ci zrobić przerwę na lunch w trakcie pracy, a po pracy zostawia energię na realizowanie pasji. Powiedziałam ci, że otaczają mnie ludzie, którzy szanują to, co robię. Nie powiedziałam jednak o tęsknocie za bliskimi.

    Nie powiedziałam, że mimo tego, jak mi tu dobrze, czuję się obco. I nie powiedziałam najważniejszego – bardzo chciałabym wrócić. Szczególnie, że mam do kogo.

    Tak, przyglądam się temu, co dzieje się w Polsce, i bardzo lekarzom w ich walce kibicuję. Liczę, że w końcu ktoś coś zrozumie.

    - Podjęcie głodówki świadczy o dużej desperacji strajkujących. Czy uważasz, że w tym wypadku taka forma protestu może być skuteczna?

    Rozumiem, dlaczego to robią. Podam przykład: Moja koleżanka była zmuszona do brania dodatkowych dyżurów na ginekologii, co jest pokłosiem braków kadrowych. Brała udział w operacji, podczas której zasłabła. Lekarz, z którym pracowała, podał jej kroplówkę i kazał się ogarnąć. Następnego dnia koleżanka sama wylądowała na stole operacyjnym – z rozlanym zapaleniem wyrostka robaczkowego. W Szwecji taka sytuacja nie miałaby prawa się zdarzyć.

    Moim zdaniem najbardziej skuteczną formą protestu byłoby wprowadzenie ograniczenia – jeden lekarz pracuje tylko na jednym etacie, przestrzegając godzinowych norm przewidzianych w kodeksie pracy. To pokazałoby, jak ogromne są w Polsce braki kadrowe. Lekarze płacą za to wysoką cenę. Oczekuje się, że będą pracować wiele godzin bez przerwy, co prowadzi do absurdu, że boją się wyjść do toalety, w obawie że zostaną przez pacjentów zlinczowani.

    Niewiarygodne jest to, jak u nas nienawidzi się lekarzy.

    W Szwecji nie ma przysięgi Hipokratesa, pracę lekarza postrzega się jak każdą inną. Nikt nie oczekuje od ciebie poświęcenia, wszyscy cię szanują. W Polsce jest odwrotnie - wszyscy oczekują, że będziesz się zarzynać, a mają cię za nic.

    Magdalena Karst-Adamczyk ("Wysokie Obcasy", 20.10.2017)


Strona główna