Jesteś nr. 71

Bartosz T. Wieliński


    W aktach domów dziecka znalazł listy od rodziców. Opiekunki nawet ich nie otwierały. Dzieciom mówiły, że są sierotami i nikt na nie nie czeka...

    Dwa razy w miesiącu Jenö Molnar siada przed białą ścianą. Patrzy przed siebie, nie widzi siedzącej obok terapeutki, która delikatnie uderza dłonią w jego kolano. - Stuk, stuk - Molnar zanurza się we wspomnieniach. Terapeutka chce, by zaczął myśleć o przyjemnych chwilach. Bo w austriackich domach dziecka, w których spędził 18 lat, przecież nie wszystko było złe. Miał przyjaciół, mieszkali w pałacyku w malowniczej okolicy.

    Ale to działa tylko przez chwilę. Gdy Molnar z pomocą terapeutki odgrzebuje w pamięci kolejne wspomnienia, przed jego oczami staje siostra Margit, wysoka kobieta o wielkich dłoniach, którymi biła wychowanków. Albo inny wychowawca, który kazał mu iść wzdłuż szpaleru kolegów, a każdy z nich wymierzał mu policzek. Albo starsi chłopcy, którzy po kolei gwałcili go.

    Siedzimy w ogródku kawiarni w centrum Trewiru, 100-tysięcznego miasta na zachodnim skraju Niemiec. Molnar przez lata prowadził tu punkt ksero.

    67-letni emeryt opowiada o swojej matce - folksdojczce z Węgier, która przed Armią Czerwoną uciekła do Austrii - i ojcu, amerykańskim oficerze, którego niespodziewanie odwołano do Stanów. A także o patrolu amerykańskiej żandarmerii, który pod nieobecność matki zabrał go z domu i zawiózł do sierocińca. Jenö miał wtedy 11 miesięcy. Matka próbowała go odszukać, ale bez powodzenia. Na 17 lat przepadł w austriackich domach dziecka.

    Molnar: Obudziłem się w umieralni

    Gdybym zapytał go o wspomnienia sześć lat temu, Jenö Molnar nie wiedziałby, co powiedzieć. Dzieciństwa po prostu nie pamiętał.

    W 2007 roku lekarze usunęli mu guza z szyszynki - znajdującego się w mózgu gruczołu dokrewnego. Gdy Molnar obudził się na sali pooperacyjnej, przypomniał sobie, że już kiedyś był w podobnym miejscu. Miał cztery lata, gdy w sierocińcu w Leonstein obudził się w "umieralni" - sali, do której trafiały dzieci w ciężkim stanie. Gdy kilka dni wcześniej, podczas poobiedniej drzemki, nie chciał leżeć w łóżeczku, opiekunka siostra Margit uderzyła go w twarz tak mocno, że stracił przytomność. Upadając, nadział się na wystający z łóżka metalowy element i głęboko rozciął brzuch. Lekarze zostawili go w "umieralni".

    Po usunięciu guza Jenö Molnar zaczął odzyskiwać wspomnienia, które wcześniej wyparł. - Psychiatrzy powiedzieli mi, że ukryłem je w czarnej skrzynce gdzieś w zakamarkach umysłu. Tłumaczyli, że to reakcja obronna organizmu, gdy wspomnienia są tak straszne, że nie dają żyć - opowiada.

    Zaczął spisywać to, co przeżył w sierocińcach.

    Co dziś pamięta? Najwcześniejsze wspomnienie to chyba 1950 rok. Czteroletni Jenö widzi na korytarzu sierocińca rozpaczającego chłopca - wie, że rozdzielono go z bratem, z którym do tej pory był nierozłączny. Stara się go pocieszyć, gdy nad chłopakiem wyrasta siostra Margit. Daje mu w twarz. Ale on, zamiast potulnie przyjąć cios, zaczyna wyzywać ją od nazistek. Jenö nie wiedział wówczas, o co mu chodzi. Nie wiedział też, co się dzieje, gdy podczas kąpieli inna siostra zaczęła dotykać jego genitaliów. To jego drugie wspomnienie. Potem robiła to bardzo często.

    Pamięta też stałe upokorzenia. Siostra Margit regularnie sprawdzała bieliznę dzieci. Chłopcy stali przy łóżkach i po kolei pokazywali siostrze majtki, po czym odkładali je do jednego kosza, który potem zanoszono do pralni. - Kiedyś jeden z kolegów był tak przerażony, że wyrwałem mu z rąk jego zabrudzone majtki i rzuciłem na stos, by nie dało się odróżnić, czyje są. Tak by Margit nie mogła go ukarać - opowiada. Opiekunka poczerwieniała, zaczęła kląć, bić, a potem kopać Molnara.

    Gdy skończył 15 lat, wysłano go na naukę zawodu. Chciał być cieślą, ale wszyscy chłopcy mieli być piekarzami, bo ten zawód był najprostszy do wyuczenia. Gdy Molnar głośno zaprotestował, wezwano go do dyrektorki i zbito.

    Piekarz, u którego wylądował, nie był lepszy od personelu sierocińca. Pierwszego dnia zbił go i spalił mu wszystkie osobiste pamiątki, z którymi Jenö się nie rozstawał. Potem zmuszał chłopca do pracy po kilkanaście godzin na dobę: nocami przy wypieku chleba, za dnia przy lepieniu ciastek. Jenö po trzech tygodniach uciekł. Przeszedł nocą 30 km, w końcu zapukał do jakiegoś gospodarstwa. Właścicielka pozwoliła mu zostać do rana. Gdy się obudził, czekali na niego już policjanci. - Dzieciak z sierocińca był traktowany jak zbiegły więzień - opowiada Jenö. Gdy wspomnienia są bardzo bolesne, z czystej niemczyzny przechodzi na trudno zrozumiały austriacki dialekt. - Austriacy ukradli mi kawał życia - mówi na koniec.

    Jako jedyny z około 100 tysięcy dzieci, które w latach 1950-90 przeszły przez austriackie sierocińce, postanowił wyrównać rachunki z tym krajem na sali sądowej. Jego adwokaci pomnożyli liczbę dni spędzonych w sierocińcach razy 100 euro, doliczyli straty moralne i niewypłacone wynagrodzenie za pracę, do której go tam zmuszano. Wyszło 1 621 950 euro i 65 centów. Takiego odszkodowania Molnar domaga się od landu Górna Austria - tam znajdowały się sierocińce, w których spędził dzieciństwo. Bezprecedensowy proces trwa przed sądem w Linzu.

    Franz na podróż do przeszłości dał się namówić w 2010 roku.

    Z ekipą austriackiej telewizji ORF pojechał do benedyktyńskiego klasztoru Gleink, pod Steyrem w Górnej Austrii. Spacerował po klasztornych korytarzach, zaglądał do jadalni, w końcu wszedł do swojego dawnego pokoju. Aż trudno było uwierzyć, że w tak małej sali pół wieku temu spało kilkudziesięciu chłopców. "To była brutalna szkoła" - mówi Stangl do kamery.

    W klasztorze, w którym Misjonarze Najświętszego Serca Jezusowego biciem wychowywali trudną młodzież, wylądował, gdy miał 12 lat. W latach 50. w Austrii niezamężnym kobietom, takim jak matka Stangla, dzieci odbierano z automatu, bo zdaniem państwa nie były one w stanie porządnie ich wychować. To samo spotykało dzieci biedaków. Franz wcześniej trzy razy trafiał do rodzin zastępczych, jednak ciągle uciekał do matki. - Nie jesteś nas wart - usłyszał od ostatniej rodziny, która oddała go do sierocińca. Tam, po kolejnych ucieczkach i pobiciu kolegi, uznano, że wobec krnąbrnego chłopca trzeba stosować bardziej skuteczne metody. - Jesteś numerem 71 - usłyszał po przybyciu do Gleink - sierocińca o zaostrzonym rygorze.

    Film nakręcony w 2010 roku w Gleink Stangl pokazuje mi na laptopie. Mówi, że był z siebie wtedy dumny, bo wydawało mu się, że świetnie wszystko znosi, a wspomnienia go nie bolą. Ale na filmie na jego bladej, pooranej zmarszczkami twarzy widać autentyczne przerażenie. W pewnym momencie na korytarzu, gdzie odbywały się apele, mimowolnie stanął na baczność.
    Program telewizji ORF o Franzu Josefie Stanglu (materiał w jęz. niemieckim)

    Do dziś Franz nie może zrozumieć, jak dyrektor, ojciec Wilhelm Mehl potrafił w niedzielę na kazaniu tak pięknie mówić o miłości bliźniego, a kilkanaście minut później bił chłopców tak, że tracili przytomność. "Tylko psychicznie chory próbowałby stąd uciec" - ojciec Mehl powtarzał to zdanie jak mantrę. Wychowankowie rozumieli ukrytą w nim groźbę. W Gleink panował wojskowy dryl, dzieciom wolno było rozmawiać tylko przez dwie godziny dziennie. Niepokornym groziło uznanie za umysłowo chorych i zakład psychiatryczny. Stamtąd nie było już powrotu.

    Sadystów takich jak Mehl było w Gleink więcej. Ojciec Krebs walczył z onanizmem. Nocami wślizgiwał się do sal i nasłuchiwał. Delikwentów, co do których miał podejrzenia, wyciągał za włosy na korytarz, okładał do krwi wielkim pękiem kluczy, a potem wstawiał na kilkanaście minut pod lodowaty prysznic.

    Ojciec Neuwirth dusił do utraty przytomności albo trzymając tylko za ubranie wystawiał za okno. - Zaraz zobaczycie, jak wyglądała defenestracja praska - groził. To było gorsze niż codziennie bicie. Wychowankowie naprawdę bali się o życie.

    Dla chłopców z Gleink wytchnieniem było więzienie. Uciekali, kradli pierwszy napotkany rower i dawali się złapać. Sąd zwykle wlepiał im kilka tygodni więzienia. - Za kratkami był spokój, dwa razy dziennie dawano jeść. Strażnicy nie bili, nie czepiali się - wspomina Stangl, który też w ten sposób uciekał z sierocińca. Tyle że po odsiedzeniu wyroku wracało się do Gleink...

    Stangl długo uciekał przed wspomnieniami. Mówi, że to przez nie w latach 70. zaczął pić, brał narkotyki. Przeszłość uwierała go coraz bardziej. Ale gdy próbował opowiadać ludziom, przez co przeszedł, mówili: - Przecież musiałeś coś zrobić. Za "nic" w domach dziecka nie zamykali.

    A przecież jego jedyną winą było to, że nie miał ojca.

    W 1995 roku wybuchła afera pedofilska w kurii biskupiej w Wiedniu - byli studenci oskarżyli o molestowanie kardynała Hansa Groëra. Stangl, który przeżył molestowanie seksualne w domu dziecka, zaczął dzwonić po redakcjach gazet. - To ciekawe, co pan opowiada, ale poczekajmy, aż się sprawa rozwinie. Oddzwonimy - obiecywali dziennikarze.

    Austriacki Kościół trząsł się w posadach, kardynał Groër podał się do dymisji, ale historie z sierocińców nikogo nie zainteresowały.

    W 2008 roku Stangl spisał swoje wspomnienia w książce "Wychowanek klasztoru". Została ciepło przyjęta, ale wielkiego zainteresowania nie wywołała. A w tym samym czasie dwóch szczególnie okrutnych wychowawców sierocińca w błysku fleszy odebrało z rąk premiera Górnej Austrii odznaczenia państwowe za zasługi.

    Stangl dowiedział się jednak wówczas, że w Niemczech wyszła właśnie inna książka o austriackich sierocińcach. Autorem autobiograficznej opowieści "Byliśmy przecież tylko dziećmi" był Jenö Molnar.

    4 marca 2010 roku Stangl z Molnarem na zaproszenie austriackich Zielonych przekroczyli próg parlamentu w Wiedniu. Czytali swoje wspomnienia kilkuset Austriakom: politykom, działaczom społecznym, dziennikarzom. Na drugi dzień o piekle sierocińców pisały wszystkie austriackie gazety. W kraju rozpętała się burza. Austriacy postanowili, że trzeba wyjaśnić, co się faktycznie działo za zamkniętymi bramami sierocińców

    Robert Volek: Bicie w rozkładzie dnia

    - "Psychopata", "Nie kieruje się rozsądkiem czy przyzwoitością" - Robert Volek ze złością czyta opinie psychiatrów o sobie.

    Sporządzono je w latach 60. w jednym z 11 sierocińców, przez które przeszedł, zanim skończył 19 lat. Plik zapisanych maszynowym pismem dokumentów ma 600 stron. - "Niezrównoważona osobowość. Nie należy raczej liczyć, by kiedykolwiek dojrzał. Będzie rozwijać się w kierunku osobowości aspołecznej", "opieka wymaga sporych pedagogicznych talentów".

    To ostatnie oznaczało bicie. Volek opowiada, że w twarz dostawał, gdy w nocy zsikał się do łóżka, gdy zwymiotował na wycieczce albo gdy w stołówce zbił talerz. Gdy był starszy, wychowawcy bili pięściami, czasem do nieprzytomności. A gdy leżał na ziemi, potrafili jeszcze kopać. Było też bicie pałką po palcach albo po podeszwach stóp. - Nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego biją. Należało to do porządku dnia, tak jak kąpiel. Moja jedyna wina polegała na tym, że się w ogóle urodziłem - mówi.

    Volek w sierocińcu znalazł się zaraz po przyjściu na świat, bo matka chciała pozbyć się dziecka. Jednak wbrew prognozom wychowawców wyszedł na ludzi. Założył rodzinę, do emerytury pracował w zajezdni tramwajowej. Pobyt w sierocińcu pamiętał ze szczegółami, ale o tym, co przeszedł, nie powiedział nawet żonie.

    W 2010 roku, gdy za sprawą Molnara i Stangla cała Austria poznała ciemne sekrety domów dziecka, Volkowi w ręce wpadła gazeta, w której jeden ze znanych socjaldemokratów domagał się dla każdej ofiary miliona euro odszkodowania. A burmistrz Wiednia z tej samej partii przyznawał, że o katowaniu i molestowaniu dzieci wiedział od 40 lat, ale - jak twierdził - nic nie mógł zrobić. Nie zdradził jednak dlaczego.

    Volek długo nie mógł się uspokoić: - Nie chodziło mi o ten milion. Rozwścieczyła mnie hipokryzja tych polityków. Jednego z nich, jako dziecko, poznałem bliżej - mówi. Napisał o tym do burmistrza, złożył doniesienie w prokuraturze. Przez całą noc o swoich przeżyciach opowiadał zaskoczonej żonie.
    2,5 tysiąca dzieci

    Gdy Molnar i Stangl publicznie opowiedzieli o tym, co przeżyli, do austriackich mediów zaczęły zgłaszać się kolejne ofiary, w sumie ponad 2,5 tys. osób (czyli około 2,5 proc. wszystkich wychowanków sierocińców).

    Czemu tak mało? - Wielu ludzi dalej nie chce mówić o przeszłości - uważa prof. Michael John, socjolog z uniwersytetu w Linzu, członek komisji, która bada przypadki znęcania się i wykorzystywania seksualnego wychowanków austriackich domów dziecka. - Sierociniec ciągle jest piętnem. Bo jak starszy człowiek, zwłaszcza żyjący na konserwatywnej austriackiej prowincji, ma publicznie przyznać się, że w domu dziecka był gwałcony. Sąsiedzi, którzy nie mają pojęcia, co się tam działo, uznają, że się na to godził.

    Z opowieści ofiar Austriacy dowiedzieli się o zakonnicach, które co tydzień podtapiały wychowanków. O oficerach austriackiej armii, którzy gwałcili dziewczynki z domu dziecka. Albo o sierocińcu w Korneuburgu pod Wiedniem, który przypominał regularny obóz koncentracyjny. Wychowawcy, dawni naziści, zmuszali chłopców do niewolniczej pracy w warsztatach lub ogrodzie. Bicie było na porządku dziennym, ale znęcali się nie tylko wychowawcy. Robili to też wyznaczeni przez nich na kapo wychowankowie. W Korneuburg był nawet plac, na którym odbywały się trwające godzinami apele.

    W 2010 roku dzięki Molnarowi i Stanglowi powstała pierwsza kościelno-rządowa komisja (tzw. komisja Klasnic) badająca przypadki maltretowania dzieci w sierocińcach. Nie wszystkim się to podobało. Na forach internetowych pisano, że "dawni młodociani przestępcy robią skok na kasę". Część Austriaków uznała to za niepotrzebne rozdrapywanie ran. A Austria ma długą tradycję zamiatania wstydliwych spraw pod dywan - o odpowiedzialności Austriaków za zbrodnie III Rzeszy zaczęto tam dyskutować dopiero w drugiej połowie lat 80.

    Mimo to rok później, w 2011, byłe wychowanki podwiedeńskiego domu dziecka w Wilhelminenbergu oskarżyły wychowawczynie o to, że założyły w sierocińcu burdel i zmuszały dziewczynki do prostytuowania się. Proceder trwał od końca lat 40., przez ćwierć wieku. Szok i oburzenie były tak wielkie, że sprawy nie dało się już wyciszyć. Tak jak nie dopuszczono w latach 70. do próby zrobienia materiału o sierocińcu w Feldkirch. Lokalne władze pozwały nawet ekipę telewizji ORF do sądu, zarzucając dziennikarzom stronniczość i umyślne dyskredytowanie placówek socjalnych. Do tematu sierocińców przez długie lata w Austrii nie wracano.

    Ani słowa

    - Jenö, dlaczego nic nam nie powiedziałeś? Obronilibyśmy cię - pytała starsza kobieta.

    Ta nauczycielka ze szkoły ludowej, do której chodził Molnar, jako jedna z kilkudziesięciu mieszkańców Linzu przyszła na spotkanie autorskie. Gdy Molnar opowiadał o tym, co przeżył w domu dziecka, nauczycielka zaczęła płakać. - Jenö, nie mieliśmy pojęcia, co się z wami dzieje. Dlaczego nic nie powiedziałeś? - pytała. Molnar patrzył na nią zakłopotany: - Bałem się. Nam nie wolno było puścić pary z ust.

    - System austriackich domów dziecka właśnie dlatego przetrwał tak długo, bo wychowawcom udało się zastraszyć dzieci i zmusić je do milczenia - uważa dr Horst Schreiber, historyk z uniwersytetu w Innsbrucku, który bada przeszłość austriackich domów dziecka.

    - Dzieci uciekały z sierocińca i szły na skargę na policję. Ale kończyło się biciem na komisariacie. Policjanci nie wierzyli w ich opowieści. Uważali, że kłamią i szkalują swoich opiekunów - dodaje Franz Josef Stangl.

    "Nikomu o tym nie mów" - Molnar do dziś słyszy głos dobrej pielęgniarki, która opiekowała się nim w izbie chorych, gdzie dochodził do siebie po pobiciu przez siostrę Margit. Pielęgniarka też milczała.

    - Ani słowa! - groziła wszystkim dyrektorka sierocińca, gdy okazało się, że jedna z sióstr zaszła z wychowankiem w ciążę. Albo gdy jeden z chłopców na jego oczach spadł z poręczy, po której zjeżdżał, i z wysokości trzeciego piętra runął na kamienną posadzkę. Molnar doskonale pamięta krew cieknącą z rozbitej czaszki.

    - Ani słowa! - usłyszał Molnar, gdy zgwałcili go starsi koledzy. Siostra Margit, widząc półnagiego ryczącego chłopca, który przybiegł do niej po pomoc, kazała mu doprowadzić się do porządku i iść spać, choć krwawił z odbytu. Na drugi dzień stanął przed dyrektorką. Kazała mu milczeć. Gwałcicielom nie spadł włos z głowy.

    Molnar z bólu nie mógł się wypróżniać, przestał jeść, tracił na wadze. - Trzeba pobudzać mu apetyt - powiedział podczas wizyty lekarz. Nawet gdyby zapytał chłopca, dlaczego nie je, ten i tak by mu nie powiedział. Za bardzo się bał.

    Robert Volek też musiał milczeć. - Jesteś na liście do odstrzału, przeniosą cię do Kaiserebersdorfu - mówił mu 30-letni mężczyzna, który regularnie go gwałcił. Kaiserebersdorf był owianym złą sławą, najgorszym sierocińcem w całej Austrii. Dla Volka było jasne, że jeśli piśnie słowo, znajdzie się tam w ciągu kilku godzin.

    Wykorzystywanie seksualne nie było dla niego niczym niezwykłym. Po raz pierwszy został zgwałcony przez starszego kolegę, gdy miał cztery lata. Gwałcili go wychowawcy, wcześniej dotkliwie bijąc. Ale ten mężczyzna, który gwałcił go raz, dwa razy w tygodniu przez kilka lat, nazywał się Otto Pramel, był znanym działaczem związków zawodowych i członkiem Socjaldemokratycznej Partii Austrii. W partii zrobił wielką karierę, zasiadł nawet we władzach Wiednia. Gdy zmarł 25 lat temu, jego imię nadano jednej ze szkół w stolicy Austrii.

    "Partia jest w szoku" - pisała prasa, gdy Volek po latach opowiedział dziennikarzom o przeszłości Pramela.

    To właśnie najbardziej zabolało. Socjaldemokracja niby żądała zadośćuczynienia dla dzieci z sierocińców, ale jednocześnie przez lata kryła swego działacza pedofila. Socjaldemokratyczny burmistrz Wiednia, do tej pory nie odpowiedział na list Volka.
    Siostra Margit mści się na aliantach

    Siostra Margit była nazistką. Dokumenty z jej procedury denazyfikacyjnej odkrył Jenö Molnar, który - odkąd odzyskał pamięć - prowadzi poszukiwania w austriackich archiwach.

    Zaraz po wojnie przez taką procedurę musieli przejść wszyscy mieszkańcy amerykańskich stref okupacyjnych w Niemczech i Austrii. Zaangażowanym w nazizm nie wolno było pracować w służbie publicznej. Amerykańscy urzędnicy, którzy prześwietlali życiorys opiekunki, znaleźli w nim ewidentne brunatne plamy - była funkcjonariuszką BDM, nazistowskiej organizacji kobiecej.

    Mimo to siostra Margit dostała pracę w państwowym sierocińcu.

    Dzieci traktowała tak, jakby dalej istniało Hitlerjugend. Zresztą cały zakład przypominał bardziej szkołę wojskową. - Panował wojskowy dryl. Wszędzie chodziliśmy w dwuszeregu, równym krokiem - wspomina Jenö Molnar.

    Opiekunki podczas marszu kazały śpiewać nazistowskie piosenki, na przykład "Panzerlied", o bohaterskich niemieckich czołgistach. - Za płotem, obok którego maszerowaliśmy, czasami stali amerykańscy żołnierze. Klaskali nam, piosenki bardzo się im podobały. Gdyby wiedzieli, co śpiewamy, pewnie wzięliby sierociniec szturmem - mówi.

    Siostra Margit oglądała takie sceny z satysfakcją. To był jej odwet na okupantach.

    Dzięki archiwom Molnarowi udało się ustalić, że żyją jeszcze trzy dawne opiekunki. W sierocińcach pracowały do późnych lat 60. Molnar odwiedził każdą z nich. Pierwsza zamknęła mu drzwi przed nosem. Druga, przeciwnie, zaprosiła go do mieszkania na herbatę i ciasto. Jej wylewność nie była jednak bezinteresowna. - Po co chcesz babrać się w tych brudach - zapytała i zaczęła namawiać, by wycofał pozew. Sobie ani koleżankom nie miała nic do zarzucenia.

    Trzecią opiekunką była siostra Margit. Znalazł ją w domu starców w Górnej Austrii. Ale obraz, jaki tam zobaczył, wstrząsnął nim.

    Na wózku inwalidzkim siedziała staruszka z przechyloną w bok głową. Siostra Margit poznała go, choć cierpiała na demencję. A jemu zrobiło się jej po prostu żal. Scenę spotkania miała nagrywać telewizja ORF, ale zamiast tego Molnar zebrał dawnych wychowanków sierocińców i zorganizował mszę pojednania. Zaprosił na nią kilku dawnych opiekunów. Żaden nie przyszedł. Jenö Molnar mówi, że wybaczył im. Ale Austrii nie.

    Żyje też kilku psychiatrów, którzy zdiagnozowali u Volka psychozę. Volek nie chce ich widzieć. - To były trybiki w systemie. Prawdziwi sprawcy nie żyją - mówi.

    Elektrowstrząsy, hormony, zarodźce

    - Do pracy w sierocińcach nie było wielu chętnych, pracowników brano z łapanki. Ludzi, którzy przeszli przez Hitlerjugend, Wehrmacht, a nawet byłych esesmanów.

    Nazistowska przeszłość nie miała dla władz znaczenia. Wystarczyło, że przeszli sześciotygodniowe przeszkolenie - potwierdza dr Schreiber z uniwersytetu w Innsbrucku. - III Rzesza nie istniała, ale ci ludzie dalej stosowali nazistowskie metody wychowawcze. Od dziecka wymagali ślepego posłuszeństwa, opór łamali biciem. Tak było do lat 80. - mówi.

    Zresztą nad wychowawcami w sierocińcach czuwali urzędnicy. Także wielu spośród nich pracę zaczęło jeszcze w instytucjach III Rzeszy. Niektórzy byli zaangażowani w prowadzoną przez nazistów akcję eutanazji nieuleczalnie chorych dzieci, która pochłonęła życie 5 tys. osób. Nie tylko zdawali sobie sprawę z tego, jak w sierocińcach traktuje się dzieci, ale pochwalali to. Zbyt łagodnych wychowawców, którzy próbowali bronić podopiecznych, zwalniano.

    - Dlaczego dzieci bito? W zamkniętych ośrodkach wychowawcy mieli poczucie wszechwładzy nad podopiecznymi. Nie mieli pojęcia o pracy z młodzieżą, byli zdemoralizowani przez wojnę. Pamiętajmy też, że w Austrii bicia dzieci zabroniono dopiero pod koniec lat 80. Wcześniej policzkowanie było powszechne - wylicza prof. John.

    Dr Schreiber: - Dzieci z sierocińców traktowano jako genetycznie i społecznie ułomne. W izolacji miały być poprawiane wszystkimi możliwymi sposobami.

    Nie chodziło tylko o bicie. Niektórzy, by oduczyć dzieci krnąbrności, poddawali je elektrowstrząsom, naświetlali promieniami Roentgena, podawali im zwierzęce hormony, by stłumić ich popęd seksualny. W wiedeńskim szpitalu psychiatrycznym dzieciom wstrzykiwano zarodźce malarii. Wysoka gorączka miała uczynić z nich lepszych ludzi.

    Tortury się nie przedawniają

    Ofiarom sierocińców Austria wypłaciła od 5 do 20 tysięcy euro odszkodowania.

    - Te pieniądze nie zwrócą mi dzieciństwa - mówi Volek. Godzinami siedzi w internecie i odpiera ataki internautów, którzy oskarżają ludzi takich jak on, że odzyskali pamięć dla pieniędzy. Oni piszą anonimowo. Volek odpowiada zawsze pod nazwiskiem.

    Franz Josef Stangl zamiast procesu wolałby, by austriacki kanclerz padł przed nimi na kolana i przeprosił za sierocińce, tak jak Willi Brandt przepraszał za niemieckie zbrodnie Polaków i Żydów. Austriaccy politycy wprawdzie przepraszali, ale jakoś tak od niechcenia. A prasa o ofiarach sierocińców pisze coraz rzadziej. - Więc sąd to chyba jedyne wyjście - myśli Stangl.

    Molnar w archiwach odkrył, że w sierocińcach trzymano go nielegalnie. Jego matce nigdy nie odebrano prawa do opieki. Nikt nie próbował się z nią skontaktować. Ani z węgierską ambasadą - choć był obywatelem tego kraju. Po powstaniu w 1956 roku wszyscy Węgrzy przebywający w Austrii dostali austriackie obywatelstwo. Molnara pominięto. Gdy miał 19 lat, wyrzucono go po prostu z sierocińca na ulicę. Nie miał dokumentów, nie miał pieniędzy, nie miał dachu nad głową. Przez kilka miesięcy tułał się po okolicy, zdarzało się, że spał pod mostem albo pod tabernakulum w kościele, owinięty w dywan.

    W końcu uciekł przez granicę do Niemiec. Tamtejsi pogranicznicy chcieli go deportować, ale Austriacy odmówili jego przyjęcia. Do 1989 roku żył w RFN jako bezpaństwowiec.

    Prof. John powiedział mu kiedyś, że gdyby nie sierociniec, pewnie skończyłby studia, został artystą albo naukowcem. Tak jak jego dziadkowie. Jeden z nich, jak się okazało, był znanym węgierskim ornitologiem. Ostatnio Jenö Molnar wybrał się do rodzinnego miasteczka Körmend w zachodnich Węgrzech. Rodzinną secesyjną willę wystawiono na sprzedaż za 80 tys. euro. Jak wygra proces, może zdąży ją kupić.

    Czy Molnarowi się uda? Land Górna Austria broni się, że jego roszczenia przedawniły się po 30 latach. Adwokaci twierdzą, że nie, bo Molnar na kilkadziesiąt lat stracił pamięć. Pozew najpewniej trafi do Trybunału w Strasburgu.

    - To byłby precedens. Gdyby tamtejsi sędziowie orzekli, że byliśmy w sierocińcach torturowani, do sądów poszłyby setki ludzi. Tortury, tak jak morderstwo, się nie przedawniają - mówi Stangl.

    Listy od rodziców

    Najbardziej poruszające znalezisko w archiwach? Molnar odpowiada bez wahania: listy.

    W aktach domów dziecka znalazł zaklejone koperty z listami, które rodzice wysyłali do swych dzieci. Opiekunki nawet ich nie otwierały. Dzieciom mówiły, że są sierotami i nikt na nie nie czeka.

    Swoją matkę Molnar odnalazł dopiero w latach 80. Obdzwonił połowę miast i wsi w Dolnej Austrii, pytając o Elisabeth Molnar. Spotkali się na granicy między Austrią a Niemcami. Rozmawiali na ziemi niczyjej, bo jego matka, też była bezpaństwowcem i bez wizy nie mogła wjechać do Niemiec.

    - Wiedziałam, że cię kiedyś odnajdę - powiedziała mu wtedy.

    Ale byli już dla siebie obcymi ludźmi.

    Bartosz T. Wieliński ("Duży Format", 10.07.2013)


Strona główna