Wojciech Pasieczny
W rozbitym aucie obok zmarłego często dzwoni telefon. - Nigdy wtedy nie odbieramy. Patrzymy, kto dzwoni, spisujemy numer telefonu i później oddzwaniamy. Już z naszego numeru. Jeden z kolegów miał taką sytuację. Dzwonił telefon i wyświetliło się: "Twój Aniołek" - mówi mł. insp. Wojciech Pasieczny z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Stołecznej Policji. Piotr Machajski: Kiedyś jeździł pan niemal do każdego wypadku w Warszawie, w którym ginął człowiek. Wojciech Pasieczny: Były lata, kiedy w ciągu roku jeździłem do 50-70 wypadków śmiertelnych. Próbowałem kiedyś zliczyć, ile już ofiar widziałem, ale nie potrafiłem. Tysiąc? - Może nie aż tyle. Ale 500, może nawet 700. Pamiętam śmiertelny wypadek, drugi po tym, gdy kilka dni wcześniej zostałem kierownikiem sekcji pogotowia wypadkowego. Pan jechał starem z Otwocka. Na Wale Miedzeszyńskim na oczach matki, rodzeństwa i dziadków wprasował, dosłownie wprasował, w asfalt kilkuletnią dziewczynkę. Mój syn miał wówczas tyle lat co ona. Pomyślałem: "To mogło być moje dziecko". Star nie miał w ogóle układu hamulcowego. Klapę z tyłu samochodu, żeby nie opadała, kierowca zabezpieczył siekierami. Włożył je ostrzami na zewnątrz. Po wypadku trzeba powiadomić rodzinę. Zdarzało się to panu? - Wiele razy. Pamiętam taką sytuację. Zginął młody człowiek. Prosto z nocnej zmiany jechał na budowę swojego domu, żeby zapłacić robotnikom. Najprawdopodobniej zasnął za kierownicą. Powiadamiałem jego żonę. Siedziała z małym dzieckiem na kolanach i trzęsła się. Mówiła: "Boże, co ty nam zrobiłeś? Jak ja teraz będę żyła?". Ludzie reagują bardzo różnie. Zdarza się, że np. matka wytrzymuje informację o śmierci dziecka, a ojciec mdleje. Był wypadek w Al. Jerozolimskich. Przyjechała żona ofiary. Dostała takiej histerii, że zaczęła biegać po skrzyżowaniu. A ja za nią, żeby drugiego nieszczęścia nie było. Czasami ktoś powiadamia rodzinę, kiedy policja jeszcze pracuje przy wypadku. Rodzina przyjeżdża na miejsce. I nie chcą nam np. oddać dziecka, a przecież musimy je zawieźć do zakładu medycyny sądowej. Poza tym po co oglądać zmasakrowane zwłoki. W zakładzie medycyny, po sekcji, zwłoki będą umyte, pozszywane. Będą wyglądały zupełnie inaczej. Jak przekazuje się bliskim taką tragiczną informację? - Zazwyczaj rozmowa zaczyna się w przedpokoju. Pytamy, czy pani taka i taka. Czy taki pan to pani mąż? No tak. No to my mamy złą wiadomość, uczestniczył w wypadku drogowym. I obserwujemy, jak się zachowa i jak dalej to przekazać. Nie ma idealnej recepty. Każdą sytuację trzeba wyczuć. W pierwszej chwili jest szok, załamanie. Czasem ludzie wyładowują agresję na nas, obwiniają wręcz o spowodowanie wypadku. To efekt szoku. Policjant, który pracuje w pogotowiu wypadkowym, musi być równocześnie odporny i wrażliwy. Czasem trzeba usiąść, dać się wypłakać w mankiet. Czasem przytulić kogoś. To wszystko jest strasznie trudne. Pamiętam, kiedy policjanci chcieli przekazywać pewnemu mężczyźnie wiadomość w naszym bufecie. Zaprotestowałem. Zaprosiliśmy go do pokoju. To nie może się odbyć ot tak sobie, gdzieś w locie, na ulicy. Nigdy nie przekazujemy informacji telefonicznie. Ustalamy adres, jedziemy do domu. Jeśli wyjątkowo nie możemy pojechać, to zapraszamy do nas, do wydziału. Mówimy przez telefon, że mamy informację do przekazania. Ale nie ujawniamy wtedy, o co chodzi. Na miejscu wypadku, w rozbitym samochodzie, obok zmarłego często dzwoni telefon. Gdzieś tam przy drugiej słuchawce jest ktoś, kto podejrzewa, że stało się coś złego. Odbieracie takie połączenia? - Nigdy. Patrzymy, kto dzwoni, spisujemy numer telefonu i później oddzwaniamy. Ale już z naszego numeru. Jeden z kolegów miał taką sytuację. Dzwonił telefon i wyświetliło się: "Twój Aniołek". Ponoć jeździ pan zawsze zgodnie z przepisami? - Tak, choć wiem, że ludzie się z tego śmieją. Ale jak się człowiek naogląda tylu tragedii, to ma szacunek do życia, bo wie, że jest ulotne. Jestem inżynierem mechanikiem. Potrafię zrobić analizę, która pokazuje, że niewiele zaoszczędzamy, szalejąc na drodze. To są zaledwie minuty, sekundy. Na trasie do Krakowa można zyskać kwadrans. Na oglądanie bzdurnych reklam w telewizji traci się więcej czasu. Czy warto ryzykować? A jednak ludzie ryzykują. - Brak im świadomości zagrożeń. Prowadzę kursy dla tzw. sześciopunktowców. Raz na pół roku można sobie po takim kursie odpisać sześć punktów karnych. Robię tam m.in. prezentację skutków wypadku. Większość z uczestników przychodzi do mnie po zajęciach i mówi: "Szkoda, że nikt mi tego na kursie na prawo jazdy nie pokazał". Co jest w tych prezentacjach? - Pokazuję zdjęcia, ale też opowiadam historię ofiar. Np. pana młodego, który w sobotę wziął ślub, a w czwartek nie żył. Jaka to tragedia dla tej dziewczyny! Kierowca potrącił go, kiedy stał na chodniku. Jechał tak jak większość kursantów na sali, czyli, jak to się mówi, "szybko i bezpiecznie". Tak właśnie jeździ przeciętny Polak. A jechać szybko i równocześnie bezpiecznie się nie da. Albo wypadek na Radzymińskiej. Chłopak pożyczył motocykl. Nie miał uprawnień. Przejechał na czerwonym świetle i zderzył się z samochodem. Zginął. Osierocił troje dzieci. Z czego żona będzie żyła z dzieciakami? To staram się pokazać. Albo pirat z bmw. Zabił dziadków, którym sąd przyznał opiekę nad wnukiem, bo rodzice nie żyli. Chłopca zabrano do domu dziecka. Ludzie nie mają świadomości, że o 10 km na godz. więcej na liczniku robi różnicę. Proszę sobie wyobrazić, że jadą dwa samochody. Są identyczne, ważą tyle samo. Jeden jedzie 50 km na godz., drugi 60 km na godz. Załóżmy, że w tym samym miejscu drogi kierowcy podejmują decyzję o hamowaniu. Czy wie pan, jaką prędkość ma ten szybszy samochód, gdy ten pierwszy już stoi? 40 km na godz. A przecież było tylko 10 km na godz. różnicy. Jakie siły działają na samochód przy zderzeniu czołowym? - Powiedzmy, że samochód jedzie 90 km na godz., niech waży jakieś 1,5 t. Każdy z nich ma energię równą uderzeniu ok. 375 ton. To potężna bomba. Inny przykład. Załóżmy, że pięcioletnie dziecko waży ok. 20 kg. Kierowca jedzie dziewięćdziesiątką. Jeśli nie zapiął dziecka w foteliku, to w razie zderzenia czołowego dziecko uderza w fotel przed nim z siłą równą 6 t. Podczas prezentacji podaję też dane statystyczne, choć nie jestem ich zwolennikiem. One nie robią wrażenia. Ale jak powiem, że połowa tej sali może dzisiaj zginąć, a druga połowa jutro, to już wrażenie robi. Wiem, że to trochę nieeleganckie. Ale trzeba pokazać, że ofiarami wypadków nie są anonimowi ludzie. Co dwa dni ginie w kraju ok. 30 osób, tyle co jedna klasa szkolna. To przemawia do wyobraźni, prawda? Pokazuje pan te zdjęcia w szkołach. - Byłem kiedyś na spotkaniu pod Warszawą. I pewien młodzian w brzydki sposób komentował to, co mówiłem. "Kolego, masz fajne ciuchy i fajne MP3 - mówię do niego. MP3 dopiero wtedy wchodziły na rynek, to była droga rzecz. "A gdyby twoi rodzice zginęli w wypadku? I trafiłbyś do babci albo do domu dziecka? Nie stać by cię było ani na te ciuchy, ani na to MP3". W sali zrobiło się cicho. I znów może to było trochę niegrzeczne. Ale chciałem pokazać, że jego też to może dotyczyć. Od kilkunastu lat podkreślam, że ofiarami wypadków są nie tylko ci, którzy zginęli bądź zostali ranni. Ale to są też ludzie, o których się nie mówi. Żony, które straciły mężów, mężczyźni, którzy utracili swoje kobiety. Dzieci pozbawione rodziców, które idą do domów dziecka. Albo rodzice, którzy stracili dzieci. Wypadek drogowy nie kończy się na jezdni ani nawet po procesie sądowym. Trwa wiele lat. Co trzeba zrobić, żeby kierowcy się opamiętali? - Uświadamiać już na kursach na prawo jazdy, choć pewnie wszystkich nie przekonamy. Musi być też nieuchronność kary. Ludzie najbardziej boją się nie mandatu, lecz utraty prawa jazdy. Częściej powinny być stosowane zakazy prowadzenia pojazdów. Jakby takiemu kierowcy na sześć miesięcy prawo jazdy zatrzymać, to może by dotarło. Zatrzymywać prawo jazdy za konkretne wykroczenia? - Nawet za kolizje. W Słowenii jeżeli pan przekroczy prędkość o 50 km na godz., to samochód przez sześć miesięcy nie może jeździć. Jest zaaresztowany. W Norwegii jak pan przekroczy na autostradzie o 35 km na godz., to idzie pan do więzienia na sześć miesięcy. Za 30 km na godz. traci się prawo jazdy na pół roku. I śmiertelność wypadków jest znacznie mniejsza. U nas ludzie się litują. Kiedy ktoś popełni wykroczenie i zatrzyma go policja, wszyscy mówią: "Ale miał chłop pecha". Pamiętam wypadek, w którym 17-latka zginęła na pasach. Kierowca, który ją potrącił, był po alkoholu. Miał dobry samochód, służbowy. Dostał go dwa tygodnie wcześniej. Mówię: "Idzie pan dzisiaj do aresztu". A on na to: "Widziałem pana raz w telewizji, jak pan apelował. Myślałem, że mnie to nie dotyczy. Dzisiaj zrozumiałem, że mnie też. Szkoda, że tak późno". Większość kierowców mówi: "Ja jeżdżę 15-20 lat bez wypadku, to co mi może się stać?". Ale zawsze może być ten pierwszy raz. Wie pan, Kubuś Puchatek powiedział kiedyś: "Wypadek drogowy to dziwna rzecz. Nigdy się nie przydarza, dopóki się nie przydarza". Wciąż nie możemy sobie poradzić z pijanymi kierowcami. - Na ul. Patriotów był kiedyś wypadek. Zginęła dziewczyna, którą zabił nietrzeźwy kierowca. Uciekł. Ta dziewczyna bardzo udzielała się społecznie, prowadziła za darmo zajęcia z angielskiego dla dzieciaków. A ten kierowca to był chłopak, który jechał do pracy, "wczorajszy", po imprezie. Byłem potem na marszu milczenia, który zorganizowała młodzież. Odezwała się koleżanka zabitej dziewczyny: "Ten wypadek dał mi do myślenia. Nigdy więcej po piwie nie wsiądę za kierownicę". Nie wytrzymałem. "Musiała zginąć pani koleżanka, żeby to do pani dotarło? Dlaczego wcześniej pani siadała? Tak samo myślał ten kierowca". Problemem jest społeczne przyzwolenie. Wszyscy wiedzą, że kolega pił, ale pozwalają mu odjechać samochodem z imprezy. Albo pozwalają się odwieźć. W ubiegłym roku w listopadowy weekend zatrzymaliśmy ponad 2 tys. nietrzeźwych. A przecież wiadomo, że policjantów wtedy jest na drogach dwa razy więcej niż zwykle. O ile mogę zrozumieć, że ktoś jedzie szybciej, choć tego nie pochwalam, potępiam to, o tyle łączenia kierownicy i alkoholu nie rozumiem. Gdy jedzie pan przez Warszawę, mija krzyże przydrożne. Jakie historie się panu przypominają? - Prawie o każdym krzyżu mogę coś opowiedzieć. Rondo Zgrupowania "Radosław", w kierunku mostu Gdańskiego. Na pasie rozdzielającym jezdnie jest krzyż, obok tablica z napisem: "Maciek lat 18". Była niedziela, na drodze pusto, ale mokro. Chłopak wpadł w poślizg. Jechał na 50. urodziny ojca. Trasa Toruńska. Dwa krzyże. Policjant z cywilem założyli się, czy samochód wyciągnie 150 km na godz. Jeden sprzedawał auto drugiemu. No i wyciągnął. Po raz ostatni. Al. Stanów Zjednoczonych. Chłopak po narkotykach zabrał rodzicom samochód, zabił kolegę. Sam przeżył. Albo taki wypadek. Dziewczyna szła z chłopakiem do jego domu. Przechodzili przez jezdnię. Dwa samochody się zatrzymały, ale zauważyła, że trzeci grzeje naprzód. Odciągnęła swojego chłopaka. Sama zginęła. Ta dziewczyna wychowała się w domu dziecka. A właśnie wtedy zaczynało się dla niej inne życie. Poznała świetnego chłopaka, z dobrze sytuowanej rodziny. Zakochali się, była w zaawansowanej ciąży. Pamiętam jak dziś, ten jej chłopak i jej niedoszły teść płakali jak bobry. Dwa potężne chłopy, siedzieli i płakali. Młodszy inspektor Wojciech Pasieczny był jednym z najbardziej znanych warszawskich policjantów. Ponad 20 lat służył w wydziale ruchu drogowego KSP. Przez pięć lat kierował sekcją pogotowia wypadkowego. Niestrudzenie namawiał do bezpiecznej jazdy. Zasłynął m.in. serią drastycznych prezentacji skutków wypadków drogowych. Zapalony żeglarz i podróżnik. Opłynął m.in. przylądek Horn, był na Antarktydzie i Grenlandii. W 2012 r. przeszedł na emeryturę. Piotr Machajski ("Gazeta Stołeczna", 30.10.2009)
|