Na pomysł, by rozmawiać o śmierci przy kolacji, wpadł Michael Hebb,
amerykański restaurator, aktywista. Od tamtej pory takich kolacji na całym
świecie odbyło się ponad sto tysięcy... Poniżej opis kolacji, która odbyła
się w Polsce.
Wolałbym jednak trumnę. Choć muszę wam powiedzieć, że większość pogrzebów
teraz to kremacje. Nie, nie chodzi tu o cenę, bo ta jest podobna... Ludzie
ze wstrętem myślą, że robaki ich będą jadły.
Kelner rozstawia przystawki, na stole stoi już woda i wino. Potem będzie
sałatka, makaron oraz rzecz jasna deser. Większość z 11 osób, które właśnie
zasiadają przy stole, o współbiesiadnikach wie jedynie, jak się nazywają.
Ale nie są to przypadkowi goście - to ja ich wybrałem. A to, że dla siebie
są czystą kartą, ma służyć temu, by nasza rozmowa była nieskrępowana ich
dystynkcjami: wiekiem, wykształceniem, talentem. Zaraz zaczniemy rozmawiać
o śmierci.
Po pierwsze: Toast
- Wznoszę toast - mówię, gdy już wstałem. - Za Marka.
Bo tak się umówiliśmy. Że każdy z nas wzniesie toast, właśnie na stojąco,
za osobę bliską, która już zmarła i jako pierwsza nam przyjdzie do głowy.
- No więc za Marka - mówię. - Którego poznałem jakiś czas po tym, gdy
po terapii dla osób uzależnionych od hazardu trafiłem na spotkania Anonimowych
Hazardzistów.
Marek był naprawdę wielkim facetem. O mocnych, ostrych jak druty włosach.
Był silny jak tur, a jednocześnie jakby tej siły nieświadomy. Łagodny,
wyrozumiały dla innych, ciągle uważał, że nie dość mocno się stara. A robił
ze sobą naprawdę dużo. I pięknie się zmieniał. Coraz pokorniejszy, skromniejszy,
mądrzejszy, czego tylko on zdawał się nie zauważać. Jak umarł, a umarł
nagle, pomyślałem, że jeżeli jest coś takiego jak niebo, to właśnie przed
nim się rozstąpiło. No więc za Marka - mówię i czuję, że głos mi drży.
- Za Marka! - mówią wszyscy.
- To teraz ja - włącza się Dorota. - Pozwólcie, że wzniosę toast nietypowy,
mam nadzieję, że nikogo nim nie urażę. Kilka lat temu się dowiedziałam,
że w schronisku na Paluchu jest pies, który umiera po pewnych doświadczeniach
na nim robionych. Był w strasznym stanie, byłoby świetnie, gdyby umarł
w domu. A ponieważ prowadzę coś jakby hospicjum dla zwierząt, powiedziałam,
żeby mi go przywieźli.
Jak do mnie jechał, nawet nie wiedziałam, jak wygląda. A gdy go już
wyjmowali z samochodu, okazało się, że Mirosław jest jednym z największych
psów, jakie widziałam. I rzeczywiście ledwo zipał. Ale jak już trochę u
nas pobył, gdzie pełno takich umarlaków, nagle ożył. I był najwspanialszym
facetem, ubranym w psie ubranie, jakiego miałam przyjemność poznać.
Mirosław był filutem, miał lekkie skłonności alkoholowe, uwielbiał
wiśnie w białej czekoladzie. I umarł pięknie. Bo na lekkim rauszu, z wiśnią
w czekoladzie w paszczy.
- Za Mirosława! - mówią wszyscy.
Marcin: - A ja chciałbym wznieść toast za Mariusza. Trenera klubu Olimpia
Warszawa, którego pochowaliśmy w zeszły piątek. Supergość, pomagał wolskiej
trudnej, patologicznej młodzieży, którą po prostu olali rodzice. Jak jakiś
chłopak miał problemy z policją, jechał i wyciągał. Jak widział, że któryś
ma rozwalone buty, to mu dawał nowe. Miał 50 lat, zmarł na zawał serca
na zgrupowaniu swojej drużyny. Dodam, że na jego pogrzebie było ponad tysiąc
osób. A wiem to stąd, bo były zdjęcia robione z drona. Tak więc za Mariusza!
- Za Mariusza! - mówią wszyscy.
Andrzej: - Generalnie nie piję alkoholu, ale teraz naleję sobie troszkę,
bo chciałbym wznieść toast za mojego brata, który miał słabość do kobiet,
ale głównie do alkoholu. I to go zgubiło. A ponieważ był bardzo fajnym
facetem i mam nadzieję, że gdzieś tam jest, mnie teraz słyszy, na pewno
by powiedział: "Co ty, młody, wodą wznosisz za mnie toast?!".
Przystojny, świetny, inteligentny facet, wypił troszkę więcej niż zwykle...
Za Witolda!
- Za Witolda! - mówią wszyscy.
Agnieszka: - Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to, że nie ma już mojej
ukochanej babci. Wiecznej optymistki, cudownej kobiety. Strasznie mi jej
brakuje. Zwłaszcza teraz. Bo padliśmy ofiarą oszustów, zabrali nam pieniądze,
wszystkie, które mieliśmy na wesele córki. W związku z czym się nie odbędzie.
Bardzo mi jej brak, tego jej powiedzenia: "Będzie dobrze". A więc za
Wacławę!
- Za Wacławę! - mówią wszyscy.
Adam: - A ja chciałbym wznieść toast za mamę, która zmarła w wieku
59 lat. Ona miała strasznie smutne życie: urodzona w 1912 roku w Oświęcimiu,
w kompletnej biedocie. Zarabiała od 12. roku życia, najpierw jako asystentka
krawcowej, a potem krawcowa. Jako dziecko wyjechała do wielkiego miasta,
czyli Krakowa. Potem, uciekając przed Niemcami, znalazła się pod okupacją
sowiecką, dokładnie we Lwowie. Skąd została wywieziona do Uzbekistanu.
Do Polski wróciła po wojnie i dwadzieścia parę lat później znów ją wyrzucono,
bo była Żydówką. Umarła na obczyźnie. W Szwecji. Bardzo chora. A na jej
pogrzebie nie było tysiąca ludzi, tylko najbliższa rodzina. Zdrowie Bronisławy!
- Za Bronisławę! - mówią wszyscy.
Anna: - Chciałabym wznieść toast za Andrzeja, psychologa, psychoterapeutę,
mojego kolegę, który bardzo chciał żyć, a jednocześnie ze wszystkimi świadomie
się żegnał. On mówił, że ile by człowiek traktatów nie przeczytał, ile
by nie przeprowadził na ten temat rozmów, to zawsze to idzie dwutorowo:
z jednej strony jest chęć życia i lęk przed śmiercią, a z drugiej myśl
o realnym, bliskim nią zagrożeniu, z czym człowiek się musi mierzyć. Chciałabym
mu podziękować, że tak świadomie o tym mówił. Że dzielił się emocjami,
łzami, do końca opowiadał o swojej pasji życia. I o miłości do bliskich.
Za Andrzeja!
- Za Andrzeja! - mówią wszyscy.
Artur: - A ja chciałbym, tak jak Marcin, wznieść toast za mojego trenera,
świętej pamięci Andrzeja, dzięki któremu osiągnąłem najwięcej. On też był
taki, że wszystko potrafił oddać innym. Niestety choroba bardzo szybko
nam go zabrała. Tak szybko, że nie zdążyłem mu podziękować. Dziękuję ci,
Andrzeju!
- Za Andrzeja! - mówią wszyscy.
Szymon: - A ja wzniosę toast za mojego brata. Który zginął w wypadku
w wieku lat dziewięciu. Jechał rowerem, potracił go samochód. Jedyny plus
tego zdarzenia, jeżeli w ogóle można tak powiedzieć, że dzięki Kubusiowi
troje dzieci zostało uratowanych - jego narządy zostały im oddane.
- Za Kubę! - mówią wszyscy.
Martyna: - Ja nie straciłam w zasadzie jeszcze nikogo bliskiego. A
jedyna śmierć, z którą mogę być powiązana, to śmierć mojego kota, z którym
wychowywałam się od dzieciństwa. Zmarł w wieku lat dwudziestu, na imię
miał Salem.
- Za Salema! - mówią wszyscy.
Lila: - Ja mam jak Martyna. I też chciałabym wznieść toast za mojego
fantastycznego kota: Zeldzika, z którym się wychowywałam. Został uśpiony,
bo był chory na nowotwór.
- Za Zeldzika! - mówią wszyscy.
I na koniec Stanisław: - A ja, jeśli można, chciałbym wznieść podwójny
toast. Pierwszy za rodziców, bo jako pierwsi przyszli mi do głowy. Ale
nie powiem o nich wiele, bo jak umarli, to byłem, o, taki mały. A drugi
za kolegów poległych w Afganistanie. Spokój ich duszy i dużo sił dla rodzin,
które zostawili.
Po drugie: Jak byście chcieli umrzeć?
Szymon chciałby we śnie.
- Po prostu nie chciałbym cierpieć. Nie chciałbym też, żeby ktokolwiek
musiał patrzeć na to, jak odchodzę.
Marcin z tych samych powodów chciałby szybko.
- Nieważne gdzie, nieważne jak, byleby nie bolało.
Anna: - A ja bym chciała, jak pewna 90-letnia pani, którą poznałam
na wakacjach. Do końca aktywna, do końca mieszkała sama. Oczywiście korzystając
z pomocy sąsiadów. Aż pewnego dnia powiedziała, że w nocy umrze. W związku
z czym zażyczyła sobie kąpieli, ubrała się elegancko, zapaliła gromnicę,
pożegnała się z sąsiadami. Po czym poprosiła jeszcze tylko o wiaderko do
pokoju, zamknęła się, poszła spać. I rano, jak oni wstali, to rzeczywiście
już nie żyła.
Tak bym chciała umrzeć: świadomie, pogodzona, pożegnana, z uporządkowanymi
sprawami.
A jeżeli śmierć nie przyjdzie do mnie w aż tak łagodny sposób, chciałabym,
żeby moi bliscy nie musieli bezradnie patrzeć na cierpienie, które mnie
upokarza. Tylko żeby ktoś pomyślał, przyprowadził ze sobą kogoś, kto ma
dostęp do marihuany. I najpierw żeby mi dali zapalić jointa. A później
jeszcze jakiś mały zastrzyczek z opiatów...
Agnieszka: - A ja bym chciała albo szybko: we śnie, wypadek, cokolwiek.
Albo spokojnie, w domu. Po prostu bardzo bym nie chciała, żeby choroba
mnie upodliła, żebym była odrażająca.
Pracuję w hospicjum dla dzieci. I jak myślę o śmierci, to w głowie
pojawia mi się chłopak: cudowny, wręcz anioł, ale tak strasznie zmieniony
przez nowotwór...
To był nowotwór wychodzący ze ślinianki - nie będę opowiadać szczegółowo,
bo w końcu jesteśmy przy stole.
Byłam u niego przez trzy miesiące codziennie, bo tylko mnie tolerował.
A poza tym opiekowała się nim matka, która nie zważając na nic, całowała
go i tuliła. To było rozdzierające - raz, jak wyszłam, zaczęłam ryczeć,
mówić: "Boże, czemu ty na to pozwalasz?! Czemu ty to dziecko jeszcze tak
strasznie upodliłeś?!".
On był do końca świadomy. I nie mógł wychodzić z domu, bo ludzie przed
nim uciekali, odwracali się od niego ze wstrętem.
Dorota: - Nie pracuję w hospicjum, ale ze śmiercią miałam i mam do
czynienia sporo. Praktycznie cała moja bliska rodzina już nie żyje, w większości
umarli na ciężkie choroby, cierpiąc. I oczywiście dla osoby zainteresowanej
najlepiej jest umrzeć nagle, ale natura jest mądra i takie przygotowanie
do śmierci, polegające na chorobie, dla rodziny jest lekarstwem...
Agnieszka: - Dzięki niej dla bliskich ta śmierć jest łatwiejsza.
Dorota: - Właśnie.
Moja mama umarła za wcześnie. Miała zaledwie 71 lat, umarła na nowotwór
trzustki, to jest okropna choroba. Przez trzy miesiące jej stan z dnia
na dzień pogarszał się w sposób straszny. Aż w końcu nadszedł taki dzień,
że zaczęłam się modlić o śmierć mojej mamy. A jak już umarła, to odczułam
ogromną ulgę...
Adam: - Na pewno nie chciałbym umierać tak, żeby ci, co są wokół mnie,
się modlili, żeby to stało się jak najszybciej...
Dorota: - Ale ja z troski o mamę modliłam się o jej śmierć.
Adam: - Z jakichkolwiek przyczyn. Ktokolwiek.
Ja chciałbym umrzeć tak jak mój teść. To był pan w wieku chyba 78 lat,
to wydarzyło się w Szwecji. Była ciężka zima, cały dzień padał śnieg, teść,
który uważał, że jest młody, przez cały dzień chodził i ten śnieg odgarniał.
Napracował się pewnie bardzo, położył się zmęczony do łóżka i rano już
nie wstał. Uważam, że to było niezłe.
Dorota: - A ja bym chciała umrzeć świadomie. Czyli broń Boże nagle.
Ale najbardziej tobym chciała wiedzieć, ile mi dni zostało. Żeby załatwić
wszystko. Bo jestem strasznie obowiązkowa, ode mnie zależy los mnóstwa
istot. A potem już spokojnie ze wszystkimi bym się pożegnała, usiadła sobie
przy dobrym winie, koniaku czy właśnie joincie...
Stanisław: - Bardzo bym nie chciał, żeby ktoś musiał mną się opiekować.
A już na pewno zmieniać mi pieluchy. Po prostu godnie chciałbym odejść.
Po trzecie: Ile chcielibyście żyć?
Dorota: - Ja to nie za długo.
Agnieszka: - Czyli?
Dorota: - Dopóki będę sprawna.
Moja babcia umarła, mając 103 lata, i do końca taka właśnie była. Ale
mam nadzieję, że ja aż tak długo nie pociągnę, bo wtedy jest się już bardzo
samotnym.
Adam: - Półtora roku temu wyszedłem z żoną z przedstawienia, zamówiliśmy
taksówkę i nagle coś mi strzeliło w nodze, nie mogłem chodzić. Zadzwoniliśmy
do szpitala, powiedzieli, żebym przyjeżdżał. Zaczęli mi robić badania i
wtedy nagle poczułem, że odjeżdżam. Nigdy wcześniej ani później nie zdarzyło
mi się coś takiego.
Wiedziałem, że coś się złego dzieje, bo pielęgniarki zaczęły biegać,
krzyczeć, ale to wszystko było jakby za mgłą. Żona siedziała przed gabinetem,
w ogóle się nie zorientowała. No a ja poczułem, że umieram. I to było strasznie
przyjemne uczucie...
Marcin: - Tak.
Adam: - Takie błogie: "Aha, to, to było to życie". I w zasadzie tyle.
Żadnego niepokoju, zdenerwowania...
Marcin: - Ciepło?
Adam: - Tak, i prawdę mówiąc nie miałem nic przeciwko, żeby wtedy odejść.
Marcin: - Przeszedłem udar mózgu. Duży, poważny, to było w 2004 roku,
są na to dokumenty. I to, co mówisz, że tak fajnie było, błogo...
Adam: - Tak samo miałeś?!
Marcin: - Dosadniej to powiem, zajebiście mi wtedy było. I tylko słyszałem,
jakby z oddali, jak ci lekarze biegają, krzyczą: "Odchodzi! Odchodzi!"...
Adam: - U mnie było: "Odpływa"...
Marcin: - W każdym razie po tym przestałem bać się śmierci.
Lila: - Ja się swojej śmierci nie boję, ale śmierci planety tak. Dlatego
chciałabym umrzeć, nim ona zginie.
Artur: - Mam tak samo jak Lila: ciągle nas straszą tymi roztopami,
powodziami, upałami, suszą, to mnie troszeczkę przeraża, nie chciałbym
tego dożyć.
Martyna: - A ja bym chciała żyć 75 lat. Bo uważam, że to jest ten wiek,
kiedy nie ma się już rodziny, stałej pracy...
Adam: - Dziękuję ci bardzo, ja mam 71 lat i mam zarówno pracę, jak
i rodzinę.
Po czwarte: Czy bierzecie pod uwagę wspomagane samobójstwo?
Artur: - Gdybym był w na tyle kiepskim stanie, że byłby ciężarem dla
siebie i innych, to jak najbardziej.
Adam: - Ale przecież wspomagane umieranie jest dziś w każdym szpitalu.
A już z pewnością w hospicjum. I to się po prostu odbywa poprzez zaniechanie
leczenia.
Agnieszka: - Ale to nie to samo.
Adam: - Granica jest bardzo płynna. Nie znam hospicjów w Polsce, widziałem
za granicą. I tam się po prostu nie leczy! Jak to zobaczyłem, byłem tym
wstrząśnięty. Moja siostra tak właśnie zmarła. Miała raka, lekarze w pewnym
momencie stwierdzili, że dalsze jej leczenie jest bez sensu. Zresztą siostra
też była onkologiem. Była więc świadoma swojej sytuacji. I to była taka
cicha umowa pomiędzy nimi.
A jeśli chodzi wprost o wspomagane samobójstwo, to oczywiście biorę
je pod uwagę. Znaczy my nie rozmawialiśmy tu jeszcze o religii - ja nie
jestem wierzący, ale rozumiem, że jest wiele przykazań, które absolutnie
tego zabraniają. W każdym razie ja nie miałbym tego typu problemu.
Anna: - A ja nie jestem pewna, co bym zrobiła, bo raz, że wcale nie
chcę umierać, dwa, że nawet jakbym stanęła przed takim wyborem, to może
strach by mnie obleciał, uczepiłabym się jakiegoś strzępu nadziei.
Rok temu stanęłam przed... no taką przynajmniej jakoś bliskością zagrożenia
życia. I oczywiście to się rozgrywało na tych dwóch poziomach, że z jednej
strony absolutnie chcę żyć, ale z drugiej muszę też przyjąć do wiadomości,
że niebawem mogę umrzeć. W rezultacie ogarnął mnie duży niepokój. Rzecz
jasna robiłam różne rzeczy, żeby żyć, najlepsi możliwi lekarze itd. Ale
wewnętrznego spokoju doświadczyłam dopiero wtedy, gdy stały się dwie rzeczy.
Pierwsza: wszystko uporządkowałam - na przykład moja mama wymaga już pomocy
w organizowaniu życia, przekazałam więc swoje pełnomocnictwa, sprzedałam
jej mieszkanie. A poza tym przepisałam swoje konto, w specjalnym zeszycie
zapisałam, co komu: jakie kiecki, jakie książki, płyty. W ogóle wszystko
w nim zapisałam, włącznie z tym, jak mnie mają do trumny ubrać, itd. Zajęło
mi to trzy dni, nikt o tym nie wiedział, ale jak już skończyłam, to była
pierwsza noc, kiedy spokojnie zasnęłam. A następnej miałam sen, nie sen
- i to jest ta druga rzecz - że przyszły do mnie moje anioły. Czyli osoby,
które już nie żyją, a o których wiem, że mnie kochały. I jak się obudziłam,
to już wiedziałam, że będę żyła. Bo to nie było tak, że one mnie zabierają,
tylko chcą mi powiedzieć, że wszystko będzie...
Agnieszka: - OK.
Anna: - I jest OK.
Oczywiście wiem, że to był mój sen i moja chęć życia, ale wiaraw takich
momentach jest ważna. W każdym razie wtedy ustąpił mi lęk przed śmiercią.
Dorota: - Oczywiście, że biorę pod uwagę wspomagane samobójstwo, ale
mam też pewną wątpliwość, po prostu boję się, że wzięłabym zastrzyk i w
tym momencie bym się rozmyśliła. I wtedy co?
Andrzej: - Nie jestem przeciwny wspomaganemu samobójstwu, eutanazji,
natomiast sam wolałbym zejść z tego świata w sposób możliwie naturalny.
Oczywiście, jakby ból był nie do zniesienia, byłbym ciężarem dla najbliższych,
to może warto byłoby to przyśpieszyć - z pewnością bez sensu jest pompowanie
na siłę leków w człowieka tylko dlatego, żeby dwa dni dłużej pożył. Ale
też z pewnością tego typu decyzja ma poważne konsekwencje moralne.
Agnieszka: - Ja chcę iść do nieba. Odrzucam więc jakąkolwiek formę
nienaturalnego umierania. Znaczy w tej chwili, bo tak jak zmienił się mój
stosunek do śmierci...
Jak skończyłam studia i jako pielęgniarka jeździłam karetką pogotowia,
to wtedy dla mnie śmierć była czymś okropnym. Ja się jej bałam. Uważałam,
że to jest coś, z czym trzeba walczyć za każdą cenę. A dziś to się zmieniło.
Bo na mojej drodze pojawiło się hospicjum. Dwadzieścia lat pracuję w nim
z dzieciaczkami, i wiem, że dla nich śmierć to jest ulga...
Adam: - A pomyślałaś kiedyś w związku z tym, żeby któremuś skrócić
życie?
Agnieszka: - Nie! Nie! Naprawdę!
Tak więc ja dziś mówię, zdecydowanie, że nie biorę pod uwagę śmierci
w inny niż naturalny sposób, ale też nie wykluczam, że zmienię zdanie.
Po prostu się boję, że jak nie umrę jak trzeba, nie zostanę pochowana jak
trzeba, to nie dostanę się do nieba.
Marcin: - W moim przypadku, z powodów religijnych, samobójstwo też
odpada. W jakiejkolwiek formie.
Martyna: - To tak jak u mnie.
Lila: - A ja biorę je pod uwagę, ale dopiero jakbym była pewna, że
będę bardzo cierpieć i to miałoby trwać długo...
Po piąte: Jak spędzilibyście ostatnie 30 dni, dzień swojego życia?
Stanisław: - Zacząłbym od tego, że uporządkowałbym wszystkie sprawy
papierkowe. Bardzo szybko bym to zrobił. A potem pożegnałbym się z bliskimi
i... Ja bardzo lubię siedzieć sam w takich miejscach typu las, plaża zimą.
I tak bym właśnie wtedy zrobił. Pojechał sam nad morze, nie żeby w samotności
użalać się nad sobą, choć teraz to pewnie tak właśnie by wyglądało. Ale
chciałbym dorosnąć do tego, żeby, gdy już będę wiedział, że nadszedł ten
czas, zrobić na spokojnie porządny rachunek sumienia...
Artur: - Ostatnie 30 dni z racji tego, że dużo czasu spędzam poza domem
i wiem, że wiele osób, relacji przez to zaniedbuję, oddałbym na wspólne
spotkania. A ostatni dzień spędziłbym z najbliższą rodziną w lesie, na
grzybach. Bo uwielbiam zbierać grzyby.
Martyna: - Ja bym chciała ten czas wykorzystać na zrobienie rzeczy,
o których zawsze marzyłam. Czyli chciałabym spróbować narkotyków. Alkoholu.
Kitesurfingu - półtora tygodnia na szalonych rzeczach, a potem wybrałabym
się z przyjaciółmi i rodziną na bezludną wyspę. Czyli piękne, spokojne
miejsce, i tam z nimi się pożegnała. A ostatniego dnia chciałabym się zabawić
jak nigdy wcześniej.
Lila: - Jakbym wiedziała, że mi zostało 30 dni, to skupiłabym się na
rzeczach, które lubię robić, a na które nie miałam zbyt wiele czasu. Czyli
na pewno jeszcze więcej jeździłabym na łyżwach. Jeszcze więcej czytała.
A ostatniego dnia zrobiłabym sobie najlepszy dzień w życiu. Tylko nie wiem,
jak miałby wyglądać.
Szymon: - A ja bym nic nie zmienił...
Marcin: - Ja też, bo już dziś robię to, co chcę i lubię...
Agnieszka: - A ja bym wyjechała. Z bliskimi. Nie żeby szaleć, tylko
posiedzieć na plaży. A ostatniego dnia bym sobie popłakała, że to już koniec,
ubrała się elegancko, pożegnała i mam nadzieję, że do nieba.
Andrzej: - Dla mnie śmierć to jest przejście, czyli kolejna podróż,
a do podróży trzeba się przygotować. Na pewno więc przez te 30 dni bym
nie szalał, tylko trochę się wyciszył, pomedytował w samotności nad tym,
co mnie czeka. Natomiast ostatniego dnia chciałbym być z rodziną - poranna,
dobra kawka, do tego miła gadka z żoną: "Kochanie, to już dziś w nocy,
pożegnajmy się, jadę". I tak dalej, w tej tonacji, aż do odjazdu.
Dorota: - Pierwsze co, to w związku z tym, że niecały miesiąc temu
urodził mi się wnuczek, natychmiast bym się ubezpieczyła na jakiś milion.
A potem zadbałabym o to, żeby wszystkie moje stare i chore zwierzęta były
zaopiekowane. No a ostatniego dnia kupiłabym sobie dobry koniak, puściła
"Hrabiego Monte Christo" i najzwyczajniej w świecie bym się upiła. Tak
że nawet bym nie wiedziała, kiedy nastąpił koniec.
Anna: - Ja też bym uporządkowała wszystko, wszystkich zabezpieczyła.
A poza tym nic bym nie zmieniła, żyła, jak żyję. No, a ostatni dzień chciałabym
spędzić z najbliższymi, ale to naprawdę, w takim trzyosobowym klimacie,
z psami i kotami. Nawet bez słów. Tylko napić się koniaku, dobrej kawy
jakby się jeszcze dało. Posłuchać dobrej muzyki, i w takiej ciszy, przytuleniu,
może ze łzami w oczach...
Adam: - Myślę, że to jest bardzo fałszywe pytanie. Bo to przypomina
jakby ostatni posiłek skazanego na śmierć, który jest zdrowy, przytomny
i tu się go nagle sadza na krzesło elektryczne. Ale przecież te ostatnie
30 dni to my będziemy tacy niedołężni.
Jak ktoś widział umierających ludzi, to wie, że na przykład ten rak
to on cały czas postępuje - ja z ojcem byłem w takiej sytuacji. Siostra
wykryła u ojca raka, powiedziała mi, że zostało mu trzy miesiące życia.
No to go wziąłem do Grecji. My z żoną mieszkaliśmy na piętrze, on na parterze,
i on tak strasznie kasłał. Dusił się po prostu. W ogóle cała ta podróż
to była jedna wielka męczarnia.
Anna: - No dobrze, ale co byś zrobił, jakbyś się teraz dowiedział,
że zostało ci 30 dni?
Adam: - To pewnie wydałbym wszystkie pieniądze, które zgromadziłem
przez lata.
Po szóste: Jak byście chcieli, żeby wyglądał wasz pogrzeb?
Marcin: - Ja to bym chciał skromnie. Bez śpiewu, muzyki, oby organy
były. Do tego tylko najbliżsi i aby za mnie się pomodlili. Żeby było mi
trochę lżej u góry.
Andrzej: - Trumna czy urna?
Marcin: - Szczerze mówiąc, trumna. Bo trochę się boję, że się obudzę
w piecu...
Szymon: - Bez obaw, sprawdzamy.
Marcin: - Wolałbym jednak trumnę. Choć muszę wam powiedzieć, że większość
pogrzebów teraz to kremacje. Nie, nie chodzi tu o cenę, bo ta jest podobna...
Dorota: - Mniej się miejsca zajmuje.
Marcin: - Tak, ale przede wszystkim bo to jest bardziej ekologiczne.
Ciało, wiadomo: psuje się, śmierdzi, wydziela gazy, toksyny. A tak je spalamy
i koniec. Też ludzie ze wstrętem myślą, że robaki ich będą jadły. Ale dziś
technologia jest taka, że jak się człowieka dobrze zabalsamuje, to żaden
robak go nie ruszy. I ja bym tak właśnie chciał: zabalsamowany, w trumnie.
Jak ją otworzą za ileś lat, to będę taki jak w momencie włożenia.
- I na koniec stypa? - pytam.
Marcin: - A co ja tam będę wiedział, co oni zrobią. Ale jeżeli już
coś będą chcieli za mnie zjeść i wypić, to niech będzie schab w galarecie
i zimne piwo.
Szymon: - Ja bym chciał tak: trumna, garnitur, zabalsamowany. Mam wyglądać
rewelacyjnie. Do tego najnowsza fura, w sensie karawan - pracuję w tej
branży, to mi się należy. Też chciałbym, żeby to, że nie żyję, zostało
szeroko rozpowiedziane. I żeby w związku z tym przyszło mnóstwo ludzi...
W ogóle tobym chciał, to jest takie abstrakcyjne marzenie, zobaczyć swój
własny pogrzeb. Ile ludzi przyszło, kto co mówił, jak mnie żegnali.
Oczywiście pogrzeb ma być katolicki, w kościele. Chciałbym, żeby zagrały
organy, i to tak jak nigdy wcześniej, na wyjście rzecz jasna Bacha.
Lila: - Ojej, a ja sobie jeszcze nigdy nie wyobraziłam mojego pogrzebu.
Martyna: - A ja bym chciała wylądować w urnie. Tylko że ja mam taką
fantazję, żeby moje ciało zostało spalone na takim dużym stosie. Ale nim
to się stanie, żeby pobrano ode mnie wszystkie organy, które mogą komuś
uratować życie.
A poza tym pogrzeb katolicki. I żeby nie było stypy. Bo nie chcę, żeby
ludzie płakali, że mnie już nie ma.
Stanisław: - Mój pogrzeb już po części jest ułożony. Z racji tego,
że jestem żołnierzem, byłem na kilku misjach międzynarodowych. Mam więc
tę salwę, tę kompanię honorową. A potem chciałbym, żeby była stypa. I żeby
na początku powiedziano, że moje ostatnie życzenie było, że ma być wesoło.
Przy muzyce. Takiej, przy której ludzie tańczą. Może być Zenek.
Artur: - Na pewno trumna, tradycyjnie, w kościele. I potem, już na
stypie, żeby prowadzący poprosił o jakieś fajne, śmieszne wspomnienia ze
mną związane. Żeby nie było tak jak zwykle, że ludzie tylko siedzą, płaczą,
ewentualnie mówią o jakichś dziwnych, przeważnie smutnych rzeczach.
Adam: - Nas już nie ma! Tak więc dla mnie to bez znaczenia.
Jedyny sens, o czym mówił pan Szymon i pani Martyna, to że można narządy
oddać. Na co już jestem niestety za stary. Ale tak to z pewnością bym nimi
zadysponował.
Anna: - A ja bym chciała być skremowana. Powiedzmy, z powodów estetycznych.
A jeśli chodzi o miejsce pochówku, to skoro już mam ten grób rodzinny,
to niech tam mnie pochowają. A poza tym chciałabym, żeby był taki dzień,
wieczór, może nawet biesiada, w trakcie której oprócz wspominania, jak
się zapisałam w cudzych życiach, będzie miejsce na taki toast, jak my dziś
tu wypiliśmy. W ogóle żeby ta biesiada miała taki słodko-gorzki smak. I
ja to wszystko mam zapisane. W tym zeszycie. Włącznie z muzyką, którą bym
chciała, żeby była grana.
Złożyłam też koperty, zalakowane, na wypadek mojej śmierci, z moją
wolą i pożegnaniem z ważnymi dla mnie ludźmi z życia osobistego i pracy.
Bo to jest bardzo ważne, żeby ci, którzy tu zostają, czuli się pożegnani.
Ja już tyle tych śmierci przeżyłam. Tylu ludziom towarzyszyłam. Ostatnio
nawet jakiś obcy pan, leżący w szpitalu, mnie poprosił, żebym była przy
nim, jak będzie odchodził. Bo jego najbliższa rodzina ucieka od tego. "Niech
jej pani powie - chodziło mu o żonę - że to już koniec, bo ona wciąż żyje
tą iluzją, a mnie lekarz powiedział, że góra mam trzy dni życia. Niech
ona tu siedzi i trzyma mnie za rękę, a nie lata po pierożki"...
Dorota: - Już dawno mam ustalone, co i jak, choć pewnie nic z tego
nie wyjdzie i będzie to tylko kłopot dla córki: ja bym chciała zielony
pogrzeb. Czyli być pochowana w lesie, nie za głęboko. Bo dla mnie to, co
się dzieje, to czysta marnacja: albo się zamykamy w trumnach, albo palimy,
a moglibyśmy cudownie użyźnić ziemię. I w Stanach już są takie rejony,
gdzie można robić zielone pogrzeby. Oczywiście bez żadnej trumny, tylko
w jakiejś szmacie się jest chowanym...
Marcin: - U nas nawet prochów nie można rozsypać, gdzie się chce...
Dorota: - Wiem, bo moja mama chciała być rozsypana w naszym ogródku,
nie dało się...
Szymon: - Ale to akurat można obejść, biorąc relikwiarz, w którym będzie
jakaś wybrana przez nas część osoby zmarłej. A co kto potem z tym zrobi,
to już jego sprawa.
Dorota: - W każdym razie mam już takie miejsca wybrane w lesie, które
uważam za swoje i które chciałabym sobą użyźnić. Jedno jest w Puszczy Kampinoskiej,
bo tam mieszkam. A drugie w Puszczy Mariańskiej, którą też uwielbiam -
to by było cudowne, ta świadomość, że gdzieś tam jestem w tych drzewach.
I też 1 listopada bliscy by nie musieli lecieć na cmentarz, z tymi kwiatami,
zniczami, tylko by sobie poszli do lasu, mnie powspominali.
Z drugiej strony czuję się w obowiązku, bo mam coś takiego jak grób
rodzinny. Gdzie leży cała moja rodzina plus wszyscy ci, których przyjmuję,
bo nie mają własnego grobu. Dlatego też proszę, żeby się spalali, bo inaczej
by się nie pomieścili. No i teraz trochę mi głupio samej tam się nie położyć.
Bo wszystkich tam wsadziłam, a sama co, do lasu?
Anna: - I na koniec stypa?
Dorota: - Tak jest. Fajna, wesoła...
Anna: - Disco?
Dorota: - Się rozumie.
Andrzej: - A ja bym chciał, żeby mój pogrzeb, cały rytuał z nim związany,
oczywiście uwzględniał wrażliwość obecnych na nim osób, ale gdyby byli
ci, którzy myślę, to chciałbym zdecydowanie zrobić to na wesoło - może
nie dokładnie w stylu Monty Pythona, ale coś w rodzaju pogrzebów Afroamerykanów,
kiedy oni grają jazz, tańczą, się cieszą...
Anna: - Cudownie.
Andrzej: - W ogóle chciałbym, żeby ci, którzy przyjdą na mój pogrzeb,
traktowali go raczej jak ślub. Bo tak właśnie podchodzę do śmierci, jako
do momentu zaślubin z Bogiem. No a w związku z tym musi być wesele. I tu
też zdecydowanie, oczywiście w miarę możliwości, na wesoło. Niech ludzie
opowiadają śmieszne historie, dowcipy, a nie te smętne gadki typu: "Jaki
on był dobry ojciec i mąż", a wiadomo, że pił i bił żonę. Po co takie cyrki
robić?
Agnieszka: - Babcia, zabierając mnie na pogrzeby, zawsze mówiła, że
trzeba zachowywać się z szacunkiem. Czyli poważnie. Bo to jest ostatnie
pożegnanie. Poza tym wymyśliłam sobie, że jak jest mało osób na pogrzebie,
to znaczy, że ten człowiek był samotny. Albo niedobry. No więc ja bym chciała
dużo. A poza tym ładnie wyglądać w trumnie - ciuchy, paznokcie, makijaż,
wszystko ma być jak trzeba...
Marcin: - Pani ma ładną cerę, więc jeśli chodzi o makijaż, nie będzie
problemu.
I na koniec...
Minęły trzy godziny jak z bicza strzelił, bardzo intensywne.
- Z czym wychodzicie? Co czujecie? - pytam. - A może jest coś takiego,
czego w Polsce o śmierci się nie mówi, a powinno być powiedziane?
Lila: - W szkole o śmierci nie mówi się wcale...
Martyna: - Raz tylko pani na polskim opowiadała nam o dziewczynce,
która miała guza mózgu...
Stanisław: - A powinno się o niej rozmawiać...
Agnieszka: - Tak jak o narodzinach...
Stanisław: - Powinno się być przygotowanym...
Szymon: - Ludzie w Polsce boją się mówić o śmierci...
Stanisław: - Bo wtedy pojawia się strach, smutek, bezradność, wspomnienia...
Agnieszka: - "Nie mów mi, bo będę płakała".
Andrzej: - Jak mówię ludziom, a czasem mi się to zdarza: "Spiszcie
swoją wolę, żeby było jasne dla tych, którzy zostaną, co wy chcecie. Też
żeby potem nie było kłótni". To słyszę...
Agnieszka: - "Nie zapeszaj".
Andrzej: - Tak, ale też: "A co, chcesz już dzielić skórę na niedźwiedziu?!".
- Rozumiem, że konkluzja tego naszego spotkania jest taka - mówię -
że każde z nas osobiście nie boi się śmierci...
Anna: - O, nie, nie, ja się jej boję. Tylko ja się z nią godzę. Bo
wiem, że jest nieuchronna. Moim zdaniem konkluzja jest taka, że jak o tym
już mówimy, to się okazuje, że można. A przecież mamy dzieci, najbliższych,
z którymi w ogóle o tym nie rozmawiamy. Ja w swojej pracy doświadczam najgorszej
rzeczy, jaka może się zdarzyć w momencie odchodzenia, a mianowicie, że
nie ma przestrzeni na pożegnanie. Bo jest to magiczne: "Nie rozmawiajmy
o tym". I wszyscy są w samotności. Zarówno ci, co umierają, jak i ci, co
zostają w żałobie. Z tym że ci pierwsi, to oni umrą i mają to z głowy,
a ci, co zostają, mają niedokończone rozmowy, niezadane pytania.
Jak mój ojciec umierał, to mówił do mnie, wtedy ledwie studentki: "Wiesz,
ja umieram, ale mama nie chce o tym słyszeć, a ja muszę z kimś o tym porozmawiać".
Bardzo często spotykam ludzi, którzy mi mówią, że nie mogli porozmawiać
z żoną, mężem, córką, ojcem, bo nie było na to przestrzeni. Po prostu nieśmiertelni!
Bajka taka! Ale to tylko dzieci nie mają poczucia czasu, przemijania, a
my, dorośli, mamy, tylko od tego uciekamy.
Do mnie zgłaszają się dziś firmy, które proszą o to, żebym przyszła
i powiedziała, jak pracownicy mają się zachować, kiedy komuś spośród nich
umrze dziecko. Bo oni sami z siebie nie wiedzą, czy mają zdjąć z biurek
portrety własnych dzieci, czy przyjść zapytać, jak ten ktoś się czuje,
czy też udawać, że nic się nie stało. W Polsce nie rozmawia się o śmierci,
więc jak się zdarza, a zdarzy się na pewno, to nagle wszyscy są pogubieni.
Adam: - To spotkanie, ta dyskusja jest dla mnie niesamowita. Bo ja
przecież tutaj nikogo nie znałem w ogóle. A tacy jesteście otwarci, serdeczni...
O śmierci rozmawiali:
Andrzej: 64 lata, zajmuje się dialogiem międzyreligijnym, pisaniem,
tłumaczeniem, nauką medytacji sufickiej.
Martyna Wysmulska: 13 lat, uczennica ósmej klasy w warszawskiej podstawówce.
Artur Nogal: 29 lat, trenuje łyżwiarstwo szybkie.
Adam Ringier: 71 lat, ekonomista i biznesmen.
Stanisław: 37 lat, żołnierz.
Lila Wójcik: 13 lat, uczennica ósmej klasy w warszawskiej podstawówce.
Dorota Sumińska: 62 lata, lekarka weterynarii, pisarka, publicystka.
Anna: 64 lata, terapeutka.
Marcin Pruszyński: 44 lata, właściciel zakładu pogrzebowego.
Szymon Sokołowski: 27 lat, balsamista, laborant sekcyjny.
Agnieszka: 50 lat, pielęgniarka.
* * *
Na pomysł, by rozmawiać o śmierci przy kolacji, wpadł Michael Hebb,
amerykański restaurator, aktywista. Od tamtej pory takich kolacji na całym
świecie odbyło się ponad sto tysięcy. Hebb napisał o tym książkę - poza
masą opowieści i rozważań dotyczących śmierci podał w niej dokładny scenariusz
takiej kolacji. Ta przez nas opisana na nim się opierała. Na początku października
nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukaże się polskie wydanie książki
Michaela Hebba "Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji" (przeł. Magdalena
Koziej).
"Porozmawiajmy o śmierci przy kolacji. Ostatniego dnia życia chciałbym
być z rodziną: "Kochanie, to już dziś w nocy, pożegnajmy się, jadę"
Tomasz Kwaśniewski, "GW - Duży Format", 30.09.2019.