Aleksandra Szyłło Dlaczego tyle dzieciaków musi popełnić coś strasznego, żeby ktoś wreszcie ich posłuchał? Zanim jeszcze stan wojenny wszystko pogrzebał, w 1980 r. "solidarnościowy" zespół ekspertów ds. oświaty przedstawił Ministerstwu Oświaty projekt reform. Wybitna pedagog Krystyna Starczewska, jego współautorka, opowiadała mi niedawno, że nic tak nie zbulwersowało peerelowskich urzędników jak pierwsze zdanie: "Szkoła ma służyć dziecku". Cha, cha, tępe komunistyczne urzędasy, prawda? Fajnie byłoby się pośmiać, tylko w zasadzie nie możemy. Bo to zdanie wciąż nie odnosi się do naszej szkoły. Prawie 30 lat po upadku PRL-u, mimo że u władzy zdążyliśmy już mieć i prawicę, i lewicę, i katolików, i ateistów, szkoła nadal nie jest demokratyczna, a uczeń nie jest w niej traktowany podmiotowo. Nie dajesz rady, spadasz Od roku zbieram materiały do książki o wychowywaniu, rozmawiam z Wspaniałymi Pedagogami. I widzę polską szkołę jako połączenie więzienia, koszar i szpitala (wyleczymy cię z ignorancji, nalejemy odmierzoną ilość oliwy do głowy). Ciągle działa w systemie radziecko-pruskim. Pokrywa się to z moim doświadczeniem, najpierw uczenicy, teraz matki. Wciąż nie szkoła służy dziecku, tylko dziecko szkole. Szkoły walczą o miejsce w rankingach, bo jako społeczeństwo wbiliśmy sobie do głowy, że najlepsza szkoła to ta, której uczniowie mają najwyższą średnią. Potrzebuje więc uczniów, którzy nabiją jej jak najwięcej punktów w testach, przyniosą splendor i pochwałę organu nadzorującego, np. burmistrza. Jak to osiągnąć? Topowa szkoła przyjmuje tylko uczniów z topowymi świadectwami. Trzyma ich, dopóki bezproblemowo nabijają jej punkty. Pewna nauczycielka opisała mi to tak: "Uczeń z jakimś deficytem, w trudnej sytuacji, chory, ze słabszym zapleczem domowym zawadza placówce. Nieraz słyszałam, że burmistrz wzywa dyrektora szkoły i opiernicza go za niskie miejsce placówki w rankingu. Przecież wysoko uplasowana szkoła to też chwała dla burmistrza. Niedawno znajoma dyrektorka została wezwana przez swojego burmistrza. Kazał jej zrobić listę nauczycieli, których uczniowie zaniżają pozycję szkoły w rankingu. Zapowiedział, że zrobi z nimi porządek ". Kiedy prymus przestanie znosić dla szkoły złote jaja, bo np. ma kryzys, jego rodzice się rozwodzą, głupio się zakocha, zachoruje, pogubi się, szkoła może go wyrzucić. Tym łatwiej, że nie ma w zwyczaju pytać , co u niego słychać. Dlaczego? Tu przechodzimy do kolejnej często powtarzanej "prawdy": "Szkoła ma uczyć, wychowuje rodzina". Czyli: do nas, uczniu, przychodź, kiedy jesteś zwarty i gotowy na wlewanie odpowiedniej ilości oliwy do twojej głowy. Gonimy z terminami, przygotowujemy się do kolejnego etapu testów/egzaminów/konkursów, twoim zadaniem jest się wyrabiać. Przypomina to wyścig w korporacji, prawda? Nie wyrabiasz się, spadasz o level niżej. Do firmy mniej uznanej, do roboty gorzej płatnej. Tu - do szkoły mniej prestiżowej, z gorszymi perspektywami zarobków po jej ukończeniu. Priorytet: kasa i posada Czy zatem najlepsza szkoła to ta z Top 10? Krystyna Starczewska, polonistka, działaczka KOR-u i "Solidarności", założycielka pierwszych w kraju szkół społecznych z programami autorskimi, uważa, że to nieprawda. O gimnazjum na Raszyńskiej w Warszawie, które zakładała i któremu dyrektorowała przez ponad 20 lat, mówi tak: - W każdej klasie jest kilka miejsc dla uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Są uchodźcy, osoby z orzeczeniami o niepełnosprawności, o zaburzeniach psychiatrycznych, młodzież z domów dziecka. Ci uczniowie nie płacą za naukę. Większość z nich zaniża nam poziom. Ale my nie ścigamy się o pierwsze miejsce w rankingu, tylko przygotowujemy naszych uczniów do wejścia w społeczeństwo z takimi wartościami, jak tolerancja, współpraca, chęć działania na rzecz innych. A co na to rodzice najlepszych uczniów? Starczewska przyznaje, że na początku istnienia szkoły była taka dyskusja: - W końcu jeden ojciec wstał i powiedział tak: "Gdyby za nasze pieniądze zbudowano laboratorium chemiczne czy biologiczne, chętnie byśmy się zgodzili, tak? To potraktujmy to jako budowę laboratorium etycznego". Nawet dla bardzo zdolnego ucznia z bogatego domu nie jest dobre, jeśli chodzi do szkoły tylko z innymi bogatymi i zdolnymi dziećmi ludzi wysoko sytuowanych. Maria Mach, dyrektorka Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci zajmującego się pomocą uczniom wybitnie zdolnym, twierdzi, że szkole tylko się zdaje, że może umyć ręce od wychowywania: - Praca wychowawcza wre, nie da się jej nie wykonywać, przebywając z dziećmi. To idzie poprzez przykład. A szkole się wydaje, że zostawi wychowywanie rodzicom. Jest nawet taki pomysł, że dzieci powinny przychodzić do szkoły już wychowane (czytaj: grzeczne) i w związku z tym bezproblemowo poddać się zabiegowi wlewania im oleju do głowy. Priorytetem jest kasa i posada. To właśnie takie wartości promuje dziś szkoła. Ustawia uczniów w indywidualnym wyścigu po pozycję, prestiż i pieniądze. Dieta duchowa naszych wychowanków to hamburgery. Dla najlepszych w rozmiarze XXL. Nie zapytali Pamiętam dobrze, jak siedzę naprzeciwko pani dyrektor przy jej wielkim
biurku, jest zimno (a może tylko mnie?), dwa tygodnie przed końcem trzeciej
klasy, w prestiżowym liceum Batorego.
To była nie tylko nasza ostatnia, ale też pierwsza rozmowa. Po trzech latach szkoły wreszcie się poznałyśmy. Pani dyrektor oceniła, że "myślę". Doceniłam to i zapamiętałam, mimo że czułam się - wiadomo - fatalnie. Wcześniej jednak, przez trzy lata nikt nie zapytał, dlaczego uczennica, która zdała do tej prestiżowej szkoły ze świetnymi wynikami, spóźnia się na lekcje, przysypia, ucieka ze szkolnej wycieczki. Nikt ze mną nie porozmawiał. Czy mam żal? Dziś nie, zwłaszcza gdy widzę, w jak zacnym gronie przypadkowo się znalazłam. Przygotowując materiały do książki, odkryłam, że większość najwspanialszych pedagogów, jakich znam, była przez system odrzucana. Jacek Strzemieczny, prezes Centrum Edukacji Obywatelskiej, największej instytucji pozarządowej w Polsce szkolącej nauczycieli i wspomagającej reformę oświaty, powtarzał szóstą klasę podstawówki. W drugiej klasie, jego rodzicom kazano przenieść go do innej szkoły. Dziś pamięta, jak nauczycielka matematyki wstawiała mu do dziennika kolejną, trzynastą pałę: - "Nie rozumiem, jak można chcieć wykonywać dwa zawody, kata i nauczyciela" - powiedziałem na całą klasę. Rodzice ciągle mieli pretensje, że za mało się staram. A ja się starałem! Każde dziecko się stara, dziś to po prostu wiem. Łukasz Ługowski, odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, pedagog, działacz "Solidarności", współzałożyciel pierwszego w Polsce ośrodka socjoterapii młodzieży SOS, dziś dyrektor bliźniaczego ośrodka Kąt, zrobił maturę w wieku 23 lat. Też wielokrotnie wyrzucany ze szkół. Może więc twardy pruski system jest dobry, bo szkoła musi nauczyć życia, a życie łatwe nie jest. Co cię nie zabije, to cię wzmocni - to też często powtarzana "prawda" o szkole. Ale co, jeśli zabije? Badania pokazują, że od lat coraz więcej młodych ludzi w Polsce odbiera sobie życie (Agnieszka Gmitrowicz, Marta Makara-Studzińska, Anita Młodożeniec, "Ryzyko samobójstwa u młodzieży", wyd. PZWL, 2015). Jedną z głównych przyczyn jest samotność. Brak osoby, z którą młody człowiek mógłby (i chciał) podzielić się swoimi problemami. W szkole uczeń spędza większość dnia, przez resztę często odrabia prace domowe. Zwieszone głowy Paradoksalnie polski uczeń może zostać potraktowany podmiotowo, jeśli naprawdę ostro narozrabia. Z wilczym biletem trafia do placówki "ostatniej szansy". Jeśli ma fart i będzie to placówka prowadzona przez takiego dyrektora jak np. Łukasz Ługowski, przestanie być niechcianym numerem na liście. Od systemu wreszcie usłyszy: "No dobra. Nijak nie dajesz się ustawić w szeregu. Dajemy ci ostatnią szansę. Tym razem potraktujemy cię podmiotowo". Od dyrektora: "Usiądź. Co u ciebie słychać? Pogadajmy. Możesz do mnie przychodzić, kiedy chcesz. Możesz mówić do mnie Łukasz. A to jest Artur. Nasz psycholog. Do niego też możesz przyjść, kiedy chcesz". Jeśli młody człowiek narozrabia jeszcze gorzej, może trafić nawet do poprawczaka, np. do dyrektora Romualda Sadowskiego z zakładu w Falenicy pod Warszawą. Tam od ćwierćwiecza wychowankowie nazywają go Papciem, po wyjściu na wolność zapraszają na śluby, chrzciny dzieci. Bo Papcio nie odpuści, aż doszuka się w człowieku dobra, motywacji do pozytywnego działania. Dlaczego tyle dzieciaków musi popełnić coś strasznego, żeby ktoś wreszcie ich posłuchał? Sadowski: - Proszę zwrócić uwagę, że w społeczeństwie panuje schizofrenia. Gdy przeciętny Kowalski usłyszy w telewizji o zaniedbanym, porzuconym czy pobitym dziecku, natychmiast staje w jego obronie. Chce rozliczać: gdzie byli rodzice, szkoła, pomoc społeczna? Natomiast gdy to samo dziecko, po dziesięciu latach, w wyniku ogromnej frustracji popełni coś złego, Kowalski nie ma już dla niego empatii. Karać, byle surowo! Izolować "śmiecia". Większość uczniów nie jest oczywiście ani w szkołach topowych, ani w ośrodkach socjoterapii prowadzonych przez Wariatów z Misją. Większość 1 września pójdzie do szkół z przeciętną średnią. Nikt ich nie zapyta, kim są. Bo jeśli któryś odpowie, że gejem, to co wtedy szkoła miałaby zrobić? Nasza szkoła unika tematów "wrażliwych". "Temat wrażliwy" to tożsamość ucznia, np. seksualna, ale nie tylko. Również tożsamość społeczna, historyczna. "Wrażliwa" jest historia współczesna, której szkoła unika. Jak rozmawiać o Jedwabnem czy Lechu Wałęsie? Opierając się na faktach? A w tych sprawach są w ogóle jakieś fakty? Minister Zalewska stwierdziła przecież w wywiadzie telewizyjnym, że mordowanie Żydów w Jedwabnem przez Polaków to "poglądy", a nie fakty. Uczniowie przychodzą do szkoły w koszulkach, które w tym wieku pełnią funkcję transparentów. Bywają hasła na temat "uwolnienia Maryśki", bywają wulgarno-seksistowskie "Pokaż cycki, dam ci loda". Furorę robi ostatnio "moda patriotyczna". Bywa, że na uczniowskiej koszulce powstańcza kotwica przytula się z neofaszystowskim krzyżem celtyckim. Dlaczego? Co uczeń ma na myśli? Dlaczego inny ma "Gówno" napisane taką czcionką jak w winiecie "Wyborczej"? Nauczyciele się nie dowiedzą, ponieważ nie pytają. Wiem to od nich samych: opowiadali mi, jak w ich szkołach zwiesza się głowy, by nie zobaczyć kłopotliwego napisu. Gdyby szkoła go dostrzegła, musiałaby zapytać i porozmawiać. Musiałaby stawić czoło rodzicom, którzy też przecież mają jakieś poglądy. Tak więc jeśli chodzi o historię, bezpieczniejszym tematem jest chrzest Polski. A jeśli o uchodźców, to chyba tylko o Świętej Rodzinie na lekcji religii. I bez wypowiadania, broń Boże, słowa "uchodźcy". Szkoła kocha tematy bezpieczne. Czyli nudne. Moja ośmioletnia córka dostała do wykucia na test Kartę Wielkiego Polaka: "Juliusz Słowacki urodził się dnia... w... Epokę, w której tworzył, nazywamy epoką... Zmarł... Pochowano go na... Prochy przewieziono do Polski... Pomnik na pl. Bankowym odsłonięto...". Na zebraniu dowiedziałam się, że nasze dzieci są za małe, by czytać wiersze Słowackiego, a w ten sposób zyskają przynajmniej "jakiś basic". Zaproponowałam, by w takim razie dodać do testu ostatnie pytanie: "Czy JS zachwyca? (Prawidłowa odpowiedź: Tak)". Nikt się nie uśmiechnął. Pamiętam, jak w podstawówce uczyłam się o koledze Julka - Adamie M. Przyszedł nauczyciel: - Siadajcie. Nie zdążymy przeczytać żadnego sonetu przed klasówką, ale wypiszę wam na tablicy, co musicie umieć. Piszcie: Suchego przestwór oceanu = step... Step? A dlaczego akurat step, a nie np. pustynia? Nie mogłam tego zrozumieć. Na klasówce napisałam więc z przekory, że to może być step, ale może być też Sahara. Pan Saharę przekreślił czerwonym długopisem. Taka demokracja to ściema Wspomnijmy jeszcze o jednym Wielkim Polaku. Imię Janusza Korczaka nosi wiele polskich szkół. Korczak 80 lat temu w założonej przez siebie placówce organizował walne zebrania, w których uczestniczyli wszyscy opiekunowie i wychowankowie. Wspólnie podejmowano najważniejsze decyzje. Uczeń mógł podać wychowawcę do dziecięcego sądu. Krystyna Starczewska, siedząc podczas obrad Okrągłego Stołu przy podstoliku oświatowym, zabiegała, by szkoła w wolnej już Polsce odwoływała się do dziedzictwa Korczaka. By była demokratyczna, uczyła przyszłe pokolenia demokracji poprzez codzienną praktykę. Opracowano koncepcję rady szkoły. Miały to być spotkania uczniów, rodziców i nauczycieli mające na celu dyskusję i podejmowanie kluczowych decyzji. Dziś rady szkoły powoływane są w 2 proc. polskich szkół. Tam, gdzie ich nie ma, decyzje podejmuje dyrektor, jednoosobowo. Że jest samorząd uczniowski i rodzicielski? Jasne. Uczniowie mogą sami zdecydować, jak przystroić salę gimnastyczną na dyskotekę. Rodzice - że trzeba zebrać składki, upiec ciasto na wigilię, a w kluczowych momentach donieść odpowiednie bukiety na apel. Chyba wszyscy czujemy, że taka demokracja to ściema. Pamiętajmy: trochę więzienia, trochę koszar i trochę szpitala. Stoję w sali gimnastycznej, czekam na córkę. - Me-da-li-nie-bę-dzie! Me-da-li-nie-bę-dzie! - skanduje trenerka, wyklaskując jednocześnie rytm dłońmi. Siedmioletnie gimnastyczki biegają do rytmu wokół sali, wysoko podnosząc chude nóżki. Pewna nauczycielka pracująca w świetlicy w warszawskiej podstawówce w prestiżowej dzielnicy opowiadała mi niedawno, że ona i jej koleżanki zamiast "dzień dobry" mówią sobie "witaj w piekle". Ich szkoła ma wprawdzie fantastyczne zaplecze sportowe, ale niemal całość odnajmowana jest na zajęcia płatne. Świetliczanki z tłumem dzieci gnieżdżą się więc w małej salce lub na maleńkim skrawku boiska pozostawionym do ich użytku. - Głowy pękają i nam, i dzieciom. W takich warunkach nie da się zrobić nic. Odliczasz tylko czas, by stamtąd wyjść. Inna rzecz, że polski nauczyciel komunikacji z dziećmi musi się nauczyć sam. Na własną rękę i na własnych błędach. Na medycynie nie uczymy rozmawiania z pacjentem i jego rodziną, w wyniku czego mamy wielu lekarzy, którzy świetnie leczą, ale na korytarzu zbywają umierającego ze strachu pacjenta burknięciem o braku czasu. Młodzi nauczyciele nie uczą się w kolegiach, jak nawiązać relację z dzieckiem i że to oni, dorośli, są za tę relację odpowiedzialni. Nie uczą się komunikacji, integrowania klasy, ustanawiania zasad. A zwłaszcza - nie praktykują. Z opowieści Romualda Sadowskiego: - Niedawno przyszła tu do mnie do gabinetu elegancka młoda kobieta ze wspaniałym dyplomem. Szuka zatrudnienia. Pytam, jakie praktyki odbywała podczas studiów. A ona mi mówi, że raz była w domu dziecka, przez dwie godziny! Znam niejeden przypadek, gdy rodzice "problematycznego" dziecka zatrudniają prywatnie psychologa, który przychodzi do szkoły i podpowiada nauczycielce, jak pracować z tym uczniem. Nie, nie denerwują się, że płacą, tylko są wdzięczni, jeśli niedoświadczona i nieradząca sobie nauczycielka zgodzi się porozmawiać. Może zacznie patrzeć uczniowi w oczy, gdy do niego mówi? Może zmieni spis klasowych zasad, tak by nie wszystkie zaczynały się od "nie"? "Nie bijemy, nie śmiecimy, nie hałasujemy, nie wstajemy, nie rozmawiamy...". Gorzej, gdy szkoła prywatnego psychologa odrzuca, nie oferując nic w zamian. - Nie mogę w najbliższym czasie zająć się pani synem, bo w gimnazjum mam narkomanów - powiedziała jednej matce pani psycholog zatrudniona w dużym zespole szkół. Inna matka w ogóle do lata nie doczekała się żadnego działania ze strony psychologa, choć problemy sześcioletniej córki zgłosiła zimą, a potem przypominała się psychologowi i wychowawczyni. Pomóżmy nauczycielom! Chcę wyraźnie podkreślić: problemy szkoły to nie jest wina nauczycieli. Takie postawienie sprawy byłoby ogromnie krzywdzące. Po pierwsze, jest wielu wspaniałych pedagogów, którzy w pracę wkładają serce, a także dokładają prywatny czas i materiały z myślą o swoich uczniach. Po drugie, szkołę budują: rodzice (nie tak pokorni już jak kiedyś, czasem aroganccy, często pogubieni), uczniowie (coraz bardziej świadomi swoich praw, zatopieni w konsumpcjonizmie, przerażeni wyścigiem szczurów, przeładowani), nauczyciele (niedoszkoleni w kwestii komunikacji, budowania relacji, bojący się rodziców, a teraz jeszcze nadchodzących masowych zwolnień) oraz politycy (nadający kurs całemu statkowi). Politycy ciągle prześcigają się w tym, żeby szkołę reformować. Gimnazja były, teraz już ich nie będzie. Szkoły powszechne miały być, ale zanim powstały, zostały zlikwidowane. Sześciolatki już nie muszą iść do pierwszej klasy. Praca reformatorska wre. Koszt zmian jest ogromny. Zastraszeni zwolnieniami nauczyciele usiądą we wrześniu w pokojach nauczycielskich jeszcze bardziej milczący, jeszcze bardziej wycofani i nieskorzy do jakiejkolwiek inicjatywy czy rozmowy. A może zamiast zwalniać nauczycieli, można ich doszkolić, zmniejszyć im liczebność klas (dostaję sygnały, że nawet limit maksimum 25 uczniów na klasę jest regularnie przekraczany) i stworzyć takie warunki, żeby mieli szansę nawiązywać relacje z uczniami? Żeby znajoma świetliczanka nie mówiła mi już: - Ja chętnie bym wyszła do pobliskiego parku, zamiast się kisić w tej salce. Ale jestem sama z czterema klasami. Wiem, że to niezgodne z przepisami. Ale dyrektor oszczędza. Nie mogę nigdzie wyjść, mogę tylko pilnować, żeby się tu nie zabili. Cytaty pochodzą z materiałów, które zbieram do książki. Jej publikacja planowana jest na początek 2017 r. w wydawnictwie Czarne.
Aleksandra Szyłło ("Gazeta Wyborcza", 27.07.2016)
|