Miała sześć lat, gdy spotkałem ją po raz pierwszy na plaży, niedaleko
od domu, w którym mieszkam. Przychodzę na tę plażę, ilekroć dzieje się
coś złego w moim życiu. Ona budowała zamki z piasku czy coś podobnego,
a ja patrzyłem na nią i na morze.
Brzmi nieźle, pomyślałem i zdjąłem buty. Po plaży przebieg ptak - biegus.
Ptak pobiegł dalej wzdłuż plaży. Powiedziałem sam do siebie: "Do widzenia
radości, witaj bólu", po czym odwróciłem się i poszedłem.
Pomimo mojego nastroju, ja również śmiałem się idąc. Jej dźwięczny chichot
towarzyszył mi.
Kolejne dni i tygodnie byłem zajęty różnymi sprawami, między innymi schorowaną mamą. Któregoś poranka świeciło słońca i myjąc naczynia pomyślałem, że potrzebuję biegusa, ubrałem się i wyszedłem na plażę. Ten kojący dźwięk fal szumiących nad brzegiem plaży oczekiwał mnie na
miejscu. Bryza była dość chłodna, ale ja postanowiłem się przejść by odzyskać
wewnętrzną równowagę.
Przyglądając się jej, zauważyłem że jest niezwykle delikatna.
Trzy dni później przybiegłem na plaży w stanie bliskim do paniki. Nie
miałem ochoty widzieć Wendy. Wydawało mi się, że przed domkiem widzę jej
mamę i nawet chciałem do niej podejść i zażądać by pilnowała swojego dziecka.
Minął miesiąc, a może troszkę więcej, zanim znowu odwiedziłem plażę.
Nie było jej tam. Czułem się winny, wstydziłem się i przyznałem przed samym
sobą. że za nią tęsknie. Podszedłem do domku. w którym mieszkała i zapukałem.
Otworzyła młoda kobieta o włosach koloru miodu.
Poraziło mnie. Musiałem usiąść i złapać powietrze.
Przytaknąłem z głupią miną. Mój umysł pilnie szukał czegoś, co mógłbym
odpowiedzieć tej kobiecie. Podała mi kopertę podpisaną "Pan P.". W środku
był rysunek wykonany jasnymi kredkami świecowymi. Żółta plaża, niebieskie
morze i brązowy ptak. A na dole napis: "Mały biegus, który przynosi ci
szczęście".
Staliśmy tak i płakaliśmy. Cenny obrazek wisi teraz w moim gabinecie, oprawiony w ramkę. Sześć słów, po jednym na każdy rok jej życia, przypomina mi o Wendy. Prezent od dziewczynki o oczach w kolorze morza i jasnych włosach przypomina mi o odwadze, harmonii i o bezinteresownej miłości. Prezent, który przypomina mi o dziecku, które nauczyło mnie, co to jest miłość. Ta historia pokazuje, jak w natłoku własnych myśli i uczuć zapominamy o innych ludziach. Ta mała dziewczynka nauczyła mnie, byśmy nie myśleli tylko o sobie...
She was six years old when I first met her on the beach near where I live. I drive to this beach, a distance of three or four miles, whenever the world begins to close in on me. She was building a sandcastle or something and looked up, her eyes as blue as the sea. - Hello - she said. I answered with a nod, not really in the mood to bother with a small child. - I'm building - she said.. - I see that. What is it? - I asked, not really caring. - Oh, I don't know, I just like the feel of sand. - That sounds good, I thought and slipped off my shoes. A sandpiper glided by. - That's a joy - the child said. - It's a what? - It's a joy. My mama says sandpipers come to bring us joy... The bird went gliding down the beach. Good-bye joy, I muttered to myself, hello pain, and turned to walk on. I was depressed, my life seemed completely out of balance. - What's your name? - She wouldn't give up. - Robert - I answered. - I'm Robert Peterson. - - Mine's Wendy... I'm six. - - Hi, Wendy. - She giggled. - You're funny - she said. In spite of my gloom, I laughed too and walked on. Her musical giggle followed me. - Come again, Mr. P - she called. - We'll have another happy day. - The days and weeks that followed belonged to others: Boy Scouts, PTA meetings, and an ailing mother. The sun was shining one morning as I took my hands out of the dishwater. I need a sandpiper, I said to myself, gathering up my coat. The ever-changing balm of the seashore awaited me. The breeze was chilly but I strode along, trying to recapture the serenity I needed. - Hello, Mr. P - she said. - Do you want to play? - What did you have in mind? - I asked, with a twinge of annoyance. - I don't know, you say. - How about charades? - I asked sarcastically. - Then let's just walk. Looking at her, I noticed the delicate fairness of her face. - Where do you live? - I asked. - Over there. - She pointed toward a row of summer cottages. Strange, I thought, in winter. - Where do you go to school? - - I don't go to school. Mommy says we're on vacation. - She chattered little girl talk as we strolled up the beach, but my mind was on other things. When I left for home, Wendy said it had been a happy day. Feeling surprisingly better, I smiled at her and agreed. Three weeks later, I rushed to my beach in a state of near panic. I was in no mood to even greet Wendy. I thought I saw her mother on the porch and felt like demanding she keep her child at home. - Look, if you don't mind, - I said crossly when Wendy caught up with me. - I'd rather be alone today. She seemed unusually pale and out of breath. - Why? - she asked. I turned to her and shouted. - Because my mother died! - and thought, My God, why was I saying this to a little child? - Oh - she said quietly - then this is a bad day. - Yes - I said - and yesterday and the day before and - oh, go away! - Did it hurt? - she inquired. - Did what hurt? - I was exasperated with her, with myself. - When she died? - Of course it hurt! - I snapped, misunderstanding, wrapped up in myself. I strode off. A month or so after that, when I next went to the beach, she wasn't there. Feeling guilty, ashamed, and admitting to myself I missed her, I went up to the cottage after my walk and knocked at the door. A drawn looking young woman with honey-colored hair opened the door. - Hello - I said - I'm Robert Peterson. I missed your little girl today and wondered where she was. - Oh yes, Mr. Peterson, please come in. Wendy spoke of you so much. I'm afraid I allowed her to bother you. If she was a nuisance, please, accept my apologies. - Not at all - she's a delightful child. - I said, suddenly realizing that I meant what I had just said. - Wendy died last week, Mr. Peterson. She had leukemia. Maybe she didn't tell you. Struck dumb, I groped for a chair. I had to catch my breath. - She loved this beach so when she asked to come, we couldn't say no. She seemed so much better here and had a lot of what she called happy days. But the last few weeks, she declined rapidly . . . - Her voice faltered, - She left something for you . . . if only I can find it. Could you wait a moment while I look? I nodded stupidly, my mind racing for something to say to this lovely young woman. She handed me a smeared envelope with - MR. P - printed in bold childish letters. Inside was a drawing in bright crayon hues - a yellow beach, a blue sea, and a brown bird. Underneath was carefully printed: A SANDPIPER TO BRING YOU JOY. Tears welled up in my eyes and a heart that had almost forgotten to love opened wide. I took Wendy's mother in my arms. - I'm so sorry, I'm so sorry, I'm so sorry, - I muttered over and over, and we wept together. The precious little picture is framed now and hangs in my study. Six words - one for each year of her life - that speak to me of harmony, courage, and undemanding love. A gift from a child with sea blue eyes and hair the color of sand - who taught me the gift of love.
Polub stronę "Listy z krainy snów" na facebook.com: www.facebook.com/listyzkrainysnow
|