W pewnym hotelu w pewnym miasteczku
Gość sobie pewien zasnął w łóżeczku.
Przedtem nastawił budzik na krześle
I zgasił lampę, prawie już we śnie.
Morfeusz puścił film w kilku seriach,
Zaczęła działać snu maszyneria.
Jakaś ulica, jakieś wybrzeże,
Siedem księżyców, kwiaty, żołnierze,
Wiersze na niebie pisze samolot,
Ktoś idzie, mówią, że Marco Polo,
Gotyckie tumy, wysokie baszty,
Tańczy fokstrota Ludwik Szesnasty,
I nagle ona, gdzieś na balkonie,
A on, snobiorca, stoi koło niej.
Miłość chce wyznać, drży już jak liść...
Gdy wtem go pluskwa zaczęła gryźć.
Nie chciał mieć luki w sennym seansie,
Gdzie go ugryzła, podrapał tam się.
"Później się zajmę z tą pluskwą walką"
Mruknął - i szybko wrócił na balkon.
Już, już sercową przeżywał mękę,
Już, już wyśnioną chwytał za rękę,
Już nawet zdążył wyszeptać "Ko..."
Gdy po raz drugi ugryzła go.
"Dosyć!" - wykrzyknął. Zapalił światło
I schwytał bydlę, co go ujadło.
Wziął ją ostrożnie w paluszki dwa:
- Tyś mnie ugryzła?
- Ja.
- Teraz mnie poznasz, teraz cię mam!
- Co mam poznawać? Ja pana znam.
Pan przecież kiedyś był tu w tym celu,
By dezynfekcję zrobić w hotelu.
Mama, co gościa gryzie za ścianą,
Opowiadała dużo o panu.
Wprost się nachwalić pana nie może.
"Cóż to za człowiek - mówi - mój Boże!
Sama poezja - mówi - sam miód!..."
Miód nie wytrzymał.
Zgniótł.