Pod stopy krzyża

Adam Asnyk

      Dużo cierpiałem lecz koniec się zbliża
      Z uspokojeniem po przebytej męce -
      Pójdę, o Chryste, do stóp twego krzyża
      Wyciągnąć znowu z utęsknieniem ręce
      I witać ciszę zachodzącej zorzy,
      Która mnie w prochu u stóp twych położy!

      Nie pomnę modlitw, com niegdyś ze skruchą
      Przy boku matki powtarzał niewinny
      Te utonęły w fali życia głucho,
      I odkąd w gruzy padł mój raj dziecinny,
      Odkąd mi zabrakło ojczyzny i domu,
      Nie otworzyłem mej duszy nikomu!

      Nawet przed Tobą, nie mogłem, o Panie,
      Wydobyć płaczu z mej piersi ściśniętej,
      Bo wzrok mój padał w bezdenne otchłanie,
      A tyś mi zniknął na krzyżu rozpięty,
      Spośród pokoleń rozrzuconych kości,
      Za ciemną chmurą krwi, łez i nicości

      Ręką ziemskiego dotknąłem się błota,
      Widziałem zbrodnie, nie widziałem kary,
      Oprócz boleści i nędzy żywota
      Nic nie znalazłem, i zbrakło mi wiary,
      I dalej w ciemność poszedłem z rozpaczą,
      Zazdroszcząc ludziom, co na grobach płaczą

      Widziałem trwogę i niemoc konania,
      Widziałem duchów hańbę i upadek -
      Lecz nie widziałem nigdzie zmartwychwstania,
      I próżnych męczeństw przerażony świadek,
      Patrząc na niebo, co nigdy nie dnieje,
      Straciwszy wiarę, straciłem nadzieję

      Kochałem jeszcze biedne ludzkie cienie,
      Które na stosach palą się i świecą,
      Myślałem bowiem, ze biegnąc w płomienie,
      Wiedzą przynajmniej, dlaczego tam lecą,
      I, że przyjmując każdy ból i ranę,
      W piersiach anielstwo noszą nieskalane.

      Lecz gdym obaczył, skąd tu wszystkie czyny
      Swój tajemniczy początek wywodzą;
      Skąd wyrastają ściekłe krwią wawrzyny,
      Gdzie upadają ci, co w niebo godzą,
      I gdy wnikając w serc zranionych ciemność,
      Za każdym bólem znalazłem nikczemność,

      Natenczas miłość stała się podobną
      Do nienawiści smutnej i posępnej,
      I przeklinałem tę rzeszę żałobną,
      I pogardzałem nimi - sam występny...
      I mścić się chciałem za gorycz zawodu,
      Żem nie mógł kochać jak dawniej za młodu.

      Tak więc w mej duszy zburzonym kościele
      Została straszna pustka i samotność,
      Sam jako nędzarz zostałem w popiele
      I własną badać zacząłem przewrotność,
      I wszystko w sobie znalazłem to samo,
      Co mi się zdało być u drugich plamą.

      Wszystkie pragnienia nędzne, brudne, liche,
      Co kłamią tylko pozór wyższej cnoty,
      Olbrzymią nicość i olbrzymią pychę
      Znalazłem na dnie swej własnej istoty,
      I tak swe serce rozpoznawszy chore,
      Straciłem w sobie ostatnią podporę.

      Lecz ta upadku właśnie ostateczność,
      Co mnie w bezdennej pogrążyła nocy,
      Dała, mi poznać wszechwładną konieczność
      Wyższej a razem nieskończonej mocy.
      I moja rozpacz szalona i trwoga
      Świadczyła jeszcze o potędze Boga.

      Na mojej piersi spoczywał schowany
      Maleńki krzyżyk ze słoniowej kości:
      Świadek młodzieńczej wiary nieskalanej,
      Dar macierzyńskiej najczystszej miłości,
      Co przetrwał wszystkie burze i szaleństwa
      Znakiem cichego, boskiego męczeństwa.

      Kiedy go teraz na piersi zbolałej
      Po latach tylu znalazłem niewierny,
      Tak mi się wydał znowu jasny, biały,
      Taki potężny i tak miłosierny,
      Że znów tęsknotą zadrżało mi łono
      Za tą postacią tyle uwielbioną!

      I powitałem światło wiecznie nowe
      Z tych jasnych ramion krzyża tryskające,
      I na skrwawione stopy Chrystusowe
      Tak samo lałem moje łzy gorące,
      Jak wówczas, kiedym poił serce młode,
      Patrząc na mistrza nadziemską pogodę.

      I znów słyszałem te boskie wyrazy:
      "Chodźcie tu do mnie wy, którzy cierpicie,
      Chodźcie tu do mnie leczyć ziemskie zmazy,
      We mnie jest spokój i we mnie jest życie,
      Nie plączcie próżno na świeżej ruinie,
      Wszystko przemija, prawda nie przeminie!"

      Więc posłuchałem słodkiego wezwania -
      I oto idę z mym sercem schorzałem,
      I pewny jestem twego zmiłowania,
      Bom wiele błądził, lecz wiele kochałem,
      I drogi życia przeszedłem cierniste...
      Więc Ty mnie teraz nie odepchniesz, Chryste!

9 listopada 1869 r.

Strona główna