Gdzież te rozległe pola dzikich róż,
strome przejścia oddechu,
gdzie spalone wzgórza Kissawos,
którego skały zanurzały się w płonącym błękicie chmur,
a z rozprutych żył nieba wyciekała krew słońca;
gdzież ta sygnaturka południa,
kiedy opieczętowywałem twoje piersi i brzuch wargami,
a ogromny fioletowy ptak zawisł nad nami i okrył swoim cieniem;
płonące cierniste krzewy raniły ci duszę druzgocącym pięknem;
czy to była Makrinica, a może Kieramidi
uchwycone w lasso słońca,
gdy oniemiałe z zachwytu plemię z północy
padało na twarz i cicho śpiewały żagle
płynące ku wyspie Skiathos;
łowiliśmy kraby i jedli chłodne dzadziki;
gdzież, Mario, te wielkie pola dzikich róż,
w których syczały węże i zakorzeniała się nasza tęsknota,
a na dole, w tawernie,
słychać było pieśń żeglarzy;
nadchodziła noc pełna łowów
w błękitnych wodach zatoki,
ze świecącą gwiazdą ośmiornicy w głębi morza;
niebieski księżyc tańczył na twojej dłoni
i targnął mną nagły lęk, że czerwone wzgórza
są tylko zjawą.