Po śmierci syna oddała jego organy do przeszczepu.
Szpital co roku informuje, jak żyją osoby, które je dostały

Łukasz Pilip


    Mój prawdziwy syn, Bartek Kruczkowski, zginął w wypadku. Ale zdążył jeszcze uratować ludziom życie. Wie pan, czego się bałam? Że któryś z biorców nie przeżył przeszczepu. Sprawdziłam, czy cała szóstka żyje. Żyje.

    Najmłodszy jest chłopczyk. Ma 2,5 roku. Z powodu choroby wątroby nie chodzi do przedszkola. Potem 23-latek. Dokucza mu źle pracująca zastawka płucna. Następna jest 25-letnia kobieta. Ma problemy z nerką. Co dzień w szpitalu musi się dializować.

    Do grupy dołącza 30-latek. Też nerka. I też dializy. Kto następny? Także facet, wiek podobny do poprzednika. Walczy z chorobą wątroby. Na koniec najstarszy z grupy. Ma więcej lat niż ja – 56. Cierpi z powodu trzustki. Ciągle dostaje insulinę.

    Dlaczego mówię, że przybyła mi szóstka dzieci? Bo mój prawdziwy syn, Bartek Kruczkowski, zginął w wypadku. Ale zdążył jeszcze uratować tym ludziom życie.

    Mózg

    Mieszkamy w centrum Gdańska. Bartek studiuje logistykę. Pewnego razu oznajmia mi, że wylatuje z dziewczyną do Londynu. Weronika ma tam siostrę. Lecą trochę pozwiedzać, trochę popracować. Po jakimś czasie ona wraca, a syn zostaje. Bartek dzwoni do mnie: "Mamo, znalazłem dobrą robotę. Pobędę jeszcze tutaj". Tak zaczyna się dwuletnia przygoda syna z Anglią. Rozstaje się z Weroniką. Szybko zakochuje się w Londynie, imponuje mu otwartość jego mieszkańców. Sam taki jest. Trzeba komuś pomóc? Bartek pomaga. Trzeba rozśmieszyć? Bartek zaraz żartuje. Nie, nigdy nie gniewam się na niego. Gdy coś zbroi, przybiega z takim bukietem kwiatów, że nie potrafię go objąć. Na dodatek gra na gitarze moich ukochanych Pink Floydów. Zjednuje tym ludzi. Tylko szarpnie strunę i już z człowieka uchodzi napięcie.

    W listopadzie 2010 roku w Anglii prószy pierwszy śnieg. Bartek ze znajomymi wchodzi na dach jakiegoś budynku. Chcą popatrzeć na panoramę Londynu. Dach nie wytrzymuje. Zawala się, ale tylko pod moim synem. Bartek spada z dziesięciu metrów. Uderza się w głowę.

    Tego samego dnia odbieram telefon z Londynu. Dzwoni ktoś z Royal Hospital. Pierwsza myśl: pomyłka. Słyszę męski głos. Choć facet mówi po polsku, dukam do niego: "Przepraszam, nie rozumiem języka angielskiego. Przekazuję telefon córce, która stoi obok. Lepiej się z panem dogada". I tak dowiadujemy się, że Bartek miał wypadek. Może go nie przeżyć. Dlatego co cztery godziny przechodzi badania. Robią je lekarze różnych specjalności. Po jakimś czasie znowu dzwonią ze szpitala. Tym razem przekazują nam wynik. Śmierć mózgu.

    Specjaliści od razu pytają przez telefon: "Zgadza się pani na przeszczep narządów?". Patrzę na córkę, ona na mnie. Kiwamy głowami. Odpowiadam: "Chcę, by Bartek uratował komuś życie". I ratuje. Bo lekarze pobierają jego wątrobę (dzielą na dwie części), zastawkę płucną, trzustkę, obie nerki. Organy syna trafiają do sześciu osób. Choć ich nie znam, zaczynam myśleć o nich jak o własnych dzieciach.

    Bartek zostawia mnie. I swoją młodszą siostrę. Musimy nauczyć się, jak poradzić sobie z brakiem najważniejszego człowieka w życiu. Najważniejszego faceta. Mówiłyśmy na niego Duduś. Miał tylko 26 lat. Gdy poleciał do Londynu, nikomu nie przyszło do głowy, że zostanie tam na zawsze.

    Filiżanka

    Od jego śmierci mija ponad sześć lat. Przez ten czas słyszę różne opinie. Raz ktoś podszywa się pod dziennikarkę, pyta mnie: "Ile dostała pani za narządy syna?". Znajoma oburza się: "Dlaczego pozwoliłaś pokroić własne dziecko?". Nawet ktoś obcy fatyguje się w mailu: "To, co pani zrobiła, jest karygodne. Wyprodukowała pani sześciu rencistów".

    I jeszcze pewna kobieta: "Jak mogła pani odłączyć Bartka od aparatury?". Tej odpowiedziałam: "Odłączyć to można osobę w śpiączce. I w ten sposób doprowadzić do eutanazji".

    Niektórzy nie rozumieją, że śmierć mózgu oznacza śmierć pacjenta. Człowiek wciąż wygląda, jakby spał. Zapewne Bartek wyglądał podobnie. Ale głaskanie go po dłoni nie wybudziłoby go. Dlatego lekarze powinni tłumaczyć rodzinom, że nie ciało podtrzymują, ale jego narządy. Że organizm wentyluje się po to, by organy wciąż pracowały. Bo prędzej czy później obumrą. A wtedy nikomu nie pomogą.

    Nie, nie mam na widoku żadnego zdjęcia Bartka. Wszystkie pochowałam. Trudno mi spojrzeć na syna. Nie wyobrażam sobie codziennego chodzenia na jego grób. Po każdej rozmowie o Bartku nie mogę się przez kilka dni podnieść z łóżka. Śpi we mnie żałoba. Kiedyś pojechałam do sanatorium. Akurat dzieliłam pokój z panią, która też straciła syna. Ona postawiła sobie jego zdjęcie przy łóżku. Gdybym ja tak zrobiła, nie zasnęłabym.

    Nie polecę do Anglii. Patrzę na samoloty, hale odlotów i zaraz dygoczę. Wystarczy, że po wypadku Bartka raz musiałam kogoś odebrać z lotniska. Gdy otworzyły się drzwi z pasażerami, poczułam pustkę, jakiej nie potrafi pan sobie wyobrazić. Bo tym korytarzem wychodził zawsze Bartek.

    Lekarze twierdzą, że mam "totalne wyparcie straty syna". To prawda. Dla mnie Bartek wciąż mieszka w Londynie. Przez długi czas łapałam się na tym, że chcę do niego zadzwonić.

    Szukałam pomocy u psychiatry i psychologa. Gdybym wtedy zamknęła się w domu, zapewne coś bym sobie zrobiła. Trzy lata chodziłam na terapię. To nieprawda, że czas leczy rany. Czas tylko uczy żyć ze stratą.

    Ale koleżanka potrafi powiedzieć: "Przestań ryczeć. Ludzie nie lubią takich ryczków". Część znajomych unika mnie. Przechodzą na drugą stronę ulicy. Chowają się za półkami w sklepie. Czuję się jak trędowata.

    Czy śmierć Bartka zmieniła mnie? Oczywiście. Nie pracuję już w soboty. W piątek wracam z biura i często nie otwieram laptopa. Weekend to czas dla córki. Staram się mieć z nią jak najlepszy kontakt. Porzuciłam drobiazgowość. Nie przejmuję się, gdy kot stłucze mi porcelanę, którą tak kocham. Wcześniej zezłościłabym się. A teraz? Mówię sobie, że to tylko szkło. W takich chwilach uświadamiam sobie jedno: nasze życie jest kruchutkie jak ta filiżanka.

    Organiści

    Po śmierci Bartka znajomi syna pomagają mi w sprowadzeniu go do Polski. Robią w Anglii zbiórkę pieniędzy na przewóz jego ciała. Przychodzą na pogrzeb, do grobu wrzucają listy i kostki do gry na gitarze. Potem często odwiedzają mnie w domu, pichcą coś, siadamy do stołu, jemy i opowiadamy o Bartku. Przychodzi koło 12 osób. Podczas jednej kolacji kombinujemy, co zrobić, by upamiętnić Bartka. Wymyślamy fundację jego imienia. Miałaby edukować ludzi na temat transplantologii. Następnego dnia dzwoni do mnie Weronika, z którą był Bartek. Krzyczy: "Byłam pod prysznicem i wymyśliłam nazwę! Organiści!". Zaraz po tym Weronika projektuje logo fundacji, stronę internetową. Zaczynamy działać we wrześniu 2013 roku.

    Organizujemy rajd rowerowy pod hasłem "Podziel się sobą". Chcemy jechać z Warszawy do Gdańska. Zapisuje się 17 osób. Jest tylko problem: puste konto organizacji. Proszę syna: "Duduś, pomóż". A on pomaga. Bo choć trzeba za siebie zapłacić, nikt się nie wykrusza. Wszyscy kończą trasę dla Bartka. Bo on kochał rowery, sprowadzał części z zagranicy, składał je.

    Długo zastanawiałam się, po co mi fundacja. Przecież wciąż mam problem z opowiadaniem o synu. Na szczęście na ziemię sprowadza mnie jeden z kolegów. Przekonuje: "Skoro chciałaś mieć spokój, to trzeba było założyć ogródek. A jeśli już założyłaś fundację Bartka, to walcz". Więc walczę. W szkołach zwalczam mity na temat transplantologii. Wspieram rodziny, w których ktoś oddał narządy. Zachęcam do oddawania krwi i rejestrowania się jako dawca szpiku.

    Listy

    Angielscy lekarze po pobraniu narządów od Bartka spytali, czy co roku chcę otrzymywać listy z informacjami o biorcach. Żadnych imion, żadnych nazwisk. Tylko płeć i wiek. Oczywiście zgodziłam się. Chcę wiedzieć, jak mają się ludzie, w których jest Bartek.

    Każdego 28 listopada, w dzień jego śmierci, wysyłany jest do mnie list z Londynu. Pierwszy otworzyłam dopiero w rok od przyjścia. Wie pan, czego się bałam? Że któryś z biorców nie przeżył przeszczepu. Ale w końcu przełamałam się. Od razu sprawdziłam, czy cała szóstka żyje. Żyje.

    Kiedyś jedna pani ze służby zdrowia powiedziała mi: "Ja to na pewno nie życzyłabym sobie takich listów". Spytałam: "A straciła pani dziecko?". "No nie". "To skąd pani wie, czego by pani chciała w tej sytuacji?". Umilkła.

    Kiedyś tylko pokłóciłam się z Bogiem. Dwa lata przed wylotem Bartka do Anglii zachorowałam na sepsę. W szpitalu powiedziałam swojej mamie, że raczej nie przeżyję. Ale jakoś wyzdrowiałam. Jednak potem, gdy straciłam syna, poczułam się oszukana. To tak jakby Bóg uratował mnie tylko po to, aby potem zabrać Bartka. Rozumie pan, życie za życie.

    Fragment wątroby

    Najmłodszy z sześciorga moich nowych dzieci dostał od Bartka fragment wątroby. Dziś ma osiem lat. Dzięki przeszczepowi poszedł do przedszkola. Uczy się w podstawówce. Jego mama dziękuje mi w listach.

    29-latek, który dostał od Bartka zastawkę płucną, po przeszczepie szybko wyzdrowiał.

    Kobieta kończy 31 lat. Bartek dał jej nerkę i zaczęła nowe życie. Bez dializ.

    Drugą nerkę lekarze przeszczepili panu, który ma dziś 36 lat. Po operacji również przestaje chodzić na dializy.

    Mężczyzna, który otrzymał kawałek wątroby, zaczął pracować.

    Najstarszy, 62-latek, dzięki trzustce Bartka nie bierze zastrzyków z insuliny. Do dziś cieszy się zdrowiem.

    Więcej o fundacji na: www.organisci.org

    Dwanaście Opowieści: "Gazeta Wyborcza" poprosiła swoich czytelników, aby opowiedzieli o najważniejszym człowieku w ich życiu. Na ogłoszony konkurs przysłano 1655 prac.

    Łukasz Pilip ("GW", 30.01.2017)


    Strona główna