Rachunek prawdopodobieństwa, czyli żart Gosia Kościelniak
Wchodzę do wieczornej kawiarni. Dymu, jak to w Polsce, mnóstwo. Widzę
go. Siedzi przy małym stoliku pod takim kątem, że nie może mnie zobaczyć.
Poznaję go po skórzanej kurtce i tubie z rysunkami, leżącej obok filiżanki
kawy. Mój wzrok pada na jego twarz. W tej sekundzie jego nos unosi się
w beztroskim grymasie i marszczy do granic możliwości. Otwiera usta szeroko,
szerzej (prawie się rozrywają w kącikach), aż wyrywa się z nich krótkie,
soczyste sapnięcie...
Ziewał. Po prostu. I wyglądał przez tę chwilę jak wiewiórka skrzyżowana
z koparką.
Mogę się cofnąć. Mogę wejść za dwanaście sekund. Jakby nigdy nic. Mogę
się odwrócić i podejść od drugiej strony...
Ale jest za późno. Przy jakiejkolwiek poważnej, wzruszającej albo wymagającej
szacunku sytuacji zawsze bym widziała wiewiórkę skrzyżowaną z koparką,
czyli to, jak zobaczyłam go pierwszy raz.
Czy to jego wina? Jasne, że nie. Może całe życie wykonywał wyłącznie
ruchy pełne wdzięku. Może umie tańczyć jak burza. Może jest najbardziej
taktownym facetem świata. Ale jak mogę się o tym przekonać, kiedy jakieś
złośliwe siły zaprowadziły mnie tam w tej właśnie sekundzie i z tym rozkosznym
zmarszczonym pociesznie nosem będę kojarzyła jego imię? Innym kobietom
pewnie jawi się jako kolumna niewzruszonej męskości, oaza przystojnego
spokoju. A mnie z koparkową wiewiórką...
Małe, a decyduje.
Jakie było prawdopodobieństwo, że trafię na ten moment?
To tylko mały, nieszkodliwy przykład. Ale całkiem dużo mogą nabroić
czas z losem, jeśli się umówią, złośliwie chichocząc po kątach.
W Irlandii, dokąd często wyjeżdżam na koncerty, w jednym z miasteczek
u wybrzeża Atlantyku jest piękny kościół, zmieniony w salę koncertową.
Elegancką, goszczącą tylko najlepszych jazzowych i folkowych muzyków. I
w czasie jednego z koncertów na scenie znany tamże muzyk jak zwykle przeżywał
żwawą, skoczną irlandzką melodię. Zamknięte w transie oczy, całe ciało
bujało się dynamicznie, prawa noga tupała raźno do rytmu. Publiczność bawiła
się świetnie. Jak to na koncercie.
Tyle, że w dachu tegoż kościoła jest otwór. W kopule. Ozdobny otwór,
przez który wpada do środka piękne światło słońca. Otwór jest tam zawsze. Scena też. Muzyk często.
Nagle, nie wiedzieć czemu przez otwór wpadł do środka mały kształt...
Jak ślepa kulka pionowo spadł prosto pod nogi muzyka... mały ptak! Prosto
z nieba. Chyba jeszcze żył. Ale tylko chwilę. Bo zapamiętale tupiącą nogą
muzyk zgniótł biedactwo pozbawiając wszystkich obserwujących i samego zainteresowanego
nadziei na przeżycie.
Jaka była szansa, żeby akurat w tej chwili nad kościołem przelatywało
to ptaszę? I wpadło akurat przez ten otwór? I spadło na scenę wprost pod
nogi artysty? Który miał przecież zamknięte oczy... I choć grał od lat
i grał pięknie, niestety od tamtej pory nie ma już swojego nazwiska, bo
wszyscy mówią nań "Killer"...
Czy to jego wina? Jasne, że nie.
Ktoś lub coś niezwykle precyzyjnie kieruje każdym drobiazgiem, decyzją,
telefonem, kierunkami wiatru.
Ileż razy zapominamy czegoś i wracamy do domu, żeby usłyszeć coś, czego
nigdy inaczej nie byłoby nam dane się dowiedzieć?
Albo jakimś cudem znajdujemy się w miejscu, w którym ktoś, kto z żarem
w oczach zapewniał nas o sile swych uczuć zapewnia o tej sile jeszcze goręcej
kogoś innego.
Z międzynarodową grupą muzyków, z którymi nagrałam płytę, spotkałam
się właśnie dlatego, że nie wyszłam o jeden krok za późno ani za wcześnie
z domu i najzwyczajniej wpadliśmy na siebie, dosłownie, w drzwiach pubu.
Pewnego wieczora po długim jam session jeden z nich opowiedział w jakąż
to on wpadł historię.
Był z kobietą swoją ukochaną już kilka lat. Pokochał bardzo jej kilkuletnie
dziecko. Starali się o własne. Ale mijał czas i nic. Mieli bliską dwójkę
przyjaciół, z którymi spotykali się ciągle. Pewnego wieczora po ostrej
kolacji z deserem mocno się pokłócił ze swoim przyjacielem i pary rozstały
się w gniewie. Zasnął obejmując swoją dziewczynę, w twarzy w jej włosach.
Nazajutrz miał samolot do Londynu, leciał na tydzień na koncerty. Po
kilku godzinach załatwiania ostatnich sprawek chwycił walizkę i pojechał
na lotnisko. Samolot uciekł. Na szczęście niedługo był następny. Miał jednak
trochę czasu, więc zamiast skwierczeć na lotnisku postanowił wpaść na chwilę
do przyjaciela, bo złość po sprzeczce już się ulotniła.
Wszedł od razu na górę. Zobaczył sweter swojej kobiety, ale nie zrozumiał.
Mógł się cofnąć. Wejść za dwanaście minut. Jakby nigdy nic. Ale było
za późno.
Gosia Kościelniak, październik 2006 |