Aleksandra Pezda Tracimy różnorodną kulturowo, klasowo i ekonomicznie szkołę powszechną, w której młodzi ludzie przez sam fakt bycia razem mogliby się uczyć od siebie, rozmawiać, po prostu - koegzystować. Z profesorem Tomaszem Szkudlarkiem rozmawia Aleksandra Pezda. Prof. Tomasz Szkudlarek - kierownik Zakładu Filozofii Wychowania i Studiów Kulturowych przy Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. Oto dylemat rodziców z dużych miast: czy posłać dziecko do rejonowej szkoły "za rogiem"? Chodzą do niej dzieci z sąsiedztwa, może czasem mniej zdolne, mniej zadbane. Czy wybrać szkołę dalej od domu, ale wyżej notowaną w rankingach i wśród rodziców? Nawet jeśli jest prywatna i droga, to wiadomo przynajmniej, że dziecko dostanie się po niej do lepszego gimnazjum i na dobrą uczelnię. - Rozumiem dylemat, też bym wybierał dla dziecka pewniejszą i lepszą drogę. Ale wiem też, jaki z tego powodu mamy problem społeczny. Doszliśmy mianowicie do tego, że tylko teoretycznie istnieje w Polsce system powszechnej dostępności do szkół o podobnej jakości nauczania. W praktyce w jednych uczą się dzieci bardzo zdolne albo z dobrymi wynikami w nauce, a w drugich - mniej zdolne albo z kiepskimi wynikami. Ta różnica jest nie tylko między szkołami publicznymi a prywatnymi. Duży problem widzę także w tym, że publiczne szkoły się rozwarstwiły i podzieliły na te dla dzieci bogatszych i dla biedniejszych. Ten proces rozwarstwiania postępuje. Widać to zwłaszcza w dużych miastach, najostrzej w gimnazjach i liceach, gdzie wyniki testów egzaminacyjnych dzieci są silnie związane ze statusem społeczno-ekonomicznym ich rodziców. Ponieważ to rodzice lepiej wykształceni i lepiej sytuowani mają ambicje, by zapewnić swoim dzieciom warunki do życia równie dobre jak te, które mają w domu, lub lepsze. Wybierają więc lepsze szkoły, prywatne albo takie publiczne, które stoją wyżej w rankingach. Płacą za korepetycje, dodatkowe kursy, pchają dzieci na olimpiady. Co w tym złego? Skoro komuś zależy na dobrej szkole, dlaczego nie ma się o nią starać? - To groźne właśnie dlatego, że doprowadziło do podziału szkół. Tracimy różnorodną kulturowo, klasowo i ekonomicznie szkołę powszechną, w której młodzi ludzie przez sam fakt bycia razem mogliby się uczyć od siebie, rozmawiać, po prostu - koegzystować. W poszczególnych klasach jest już tak, że dzieci z niskimi wynikami egzaminów uczą się tylko z podobnymi do siebie. Nie mają lepszych w nauce kolegów, od których mogłyby się czegoś dowiedzieć. W ten sposób tracą szansę poznania tego, czego nie mogły wynieść z domu. Maleją też ich szanse na skok społeczny - na to, że wyjdą ze swojej klasy do wyższej. W efekcie też i na to, że będą mogły podejmować życiowe decyzje, jak wybór studiów, zawodu i pracy, bardziej ze względu na indywidualne zdolności niż to, gdzie się urodziły i z jakiej klasy społecznej pochodzą. Traci też grupa zamożnych, lepiej kształconych dzieci. Bo wychowują się w odrębnym i wyizolowanym świecie. Nie widzą "innych", od których mogłyby się różnić. Skąd będą wiedziały, jak myślą ich koledzy z "gorszych" szkół? A przecież w dorosłym życiu spotkają się - na ulicy, w klubach, w pracy, przy urnie wyborczej. Nasza szkoła zaczyna rekonstruować strukturę klasową, konserwuje odrębne społeczne światy. To nie będzie obojętne dla społeczeństwa w przyszłości. Co na tym tracimy jako społeczeństwo? - Po pierwsze, zaprzepaszczamy i gubimy talenty. Bo przecież wśród dzieci ze słabszych szkół jest też wiele uzdolnionych. Po drugie, tracimy sposobność budowania zdrowego społeczeństwa. W jednej przestrzeni w szkole powinny się ze sobą spotykać niewyselekcjonowane dzieci z różnych grup społecznych. Jako przyszli obywatele uczyłyby się wówczas naturalnie i niejako "przy okazji", że społeczeństwo nie jest jednorodne, że ludzie różnią się pod wieloma względami. To ważne, żeby ci, którzy znają się ze szkoły, mogli ze sobą rozmawiać na ulicy bez wrogości, którą podsyca strach przed "obcymi". A tak pogłębia się ta obcość i rosną bariery. Także fizyczne, bo ludziom coraz trudniej będzie przedostać się do obcej dla nich przestrzeni, np. ze "złych" do "dobrych" dzielnic i odwrotnie. Rośnie wzajemny lęk przed kontaktami. Elity obawiają się o własne bezpieczeństwo, a ci z niższych warstw coraz bardziej odczuwają wykluczenie, niedostosowanie, boją się kompromitacji przed lepiej sytuowanymi i wykształconymi. Wystarczy jakiś konflikt i pojawią się wzajemne oskarżenia. A niestety, w Polsce rośnie przepaść między zamożnymi a ubogimi - mamy jeden z najwyższych w Europie wskaźnik nierówności dochodowych, znacznie wyższy niż w krajach starej Europy Zachodniej. Rozwijamy się, ale zostawiamy wielkie grupy społeczne z tyłu. I to wszystko wina rodziców?! - To jest efekt neoliberalnego sposobu zarządzania systemem edukacji, na który zdecydowaliśmy się w okresie transformacji, w latach 90. Zgodnie z tym myśleniem poddaliśmy edukację logice wolnego rynku. Dopuściliśmy mechanizmy rywalizacji między placówkami, pozwoliliśmy rodzicom na wybór szkół. To nam było na rękę, bo reagowaliśmy wtedy ochoczo na apele o odbudowę klasy średniej. To na niej opiera się demokracja, a po peerelowskiej urawniłowce była to grupa bardzo słaba, chcieliśmy ją wzmocnić. A edukacja to ważny element budowania pozycji klasy średniej. I tak koło się zamyka. Bo oczywiście najchętniej angażują się w wybór szkół rodzice o wyższym statusie ekonomicznym. Ich stać np. na dowóz dziecka do innej dzielnicy. Poza tym, skoro mają wybierać, muszą mieć informacje, między czym wybierają, a w tym pomagają egzaminy zewnętrzne, rankingi, punktacje. Rodzice narzekają na testy i ciągły pomiar wyników uczniów - ale to przecież jest im na rękę, bo pomaga rozeznać się w rynku i dokonać wyboru. To jest powszechnie akceptowane, uważamy, że to ma sens. Ale przecież to wzmacnia tylko tę silną grupę społeczną, inne osłabia. I stopniowo prowadzi do klasowego rozwarstwienia. System się do tego dopasowuje. Z jego perspektywy rodzice z klasy średniej są klientami wprost wymarzonymi. Bo dostarczają dzieci, które mają największe szanse na duże osiągnięcia. Wysokie wyniki uczniów zaś mają bezpośredni wpływ na finanse szkoły. Uczniowie, którzy dobrze zaliczą egzaminy, przysporzą szkole renomy i pomogą wysoko usytuować się w rankingach. Przyciągną więc następnych "dobrych" uczniów, a wraz z nimi pieniądze na utrzymanie placówki. To ważne, szczególnie w obliczu niżu demograficznego. To dlatego szkoły jeszcze teoretycznie rejonowe odchodzą od tego na rzecz wolnego wyboru - chociaż np. gimnazja miały w założeniach być rejonowe, żeby wyrównywać szanse edukacyjne. A co wspólnego ma podział klasowy np. z buntem przeciw obniżeniu wieku szkolnego? - Moim zdaniem bardzo wiele. Mówi mi o tym retoryka ruchu Ratuj Maluchy, wietrzę w niej interes segregacyjny. Można by sformułować wątpliwości tych rodziców w ten sposób: dlaczego moje dzieci mają się w szkole spotkać z tymi "innymi", może "gorszymi" dziećmi? Dlaczego mają stracić wyjątkowe warunki w starannie wybranym przedszkolu? Zapyta pani teraz: czym się różni z perspektywy tych rodziców przedszkole od szkoły? Otóż nie tym, że umywalki zawieszone są na odpowiedniej wysokości. Chodzi o ten wolny wybór. Rodzice mogą wybrać przedszkole, do którego poślą dziecko, dobrać nie tylko warunki lokalowe, ale i towarzystwo! Przez upowszechnienie szkolnej edukacji "maluchów" straciliby szansę na tę elitarność, bo podstawówka jest jeszcze rejonowa i na razie najmniej posegregowana. Choć i tu się już segregacja zaczyna, m.in. przestrzenna - czyli "lepsze" szkoły w "lepszych" dzielnicach. Nie rozumiem tego argumentu, przecież rok później rodzice będą w tej samej sytuacji? - Tak, ale im bardziej "zło" masowej szkoły się odwleka, tym z punktu widzenia rodziców lepiej. Z drugiej strony - jak wspominałem - wczesna edukacja ma duży wpływ na zmiany rozwojowe i być może część rodziców jest tego świadoma. Wiedzą, że przewaga zdobyta nad innymi dziećmi we wczesnym wieku tak łatwo nie zniknie. Na przedszkola rodzice rzeczywiście nie narzekają. - Właśnie dlatego, że mają wolny wybór. Poza tym kiedyś było to pewnie uzasadnione, bo polskie przedszkola były pedagogicznie niezłe. Ale wyłączyliśmy je z regulacji systemu oświaty, podlegają swobodnym decyzjom gmin. To dlatego najpierw przeszła fala likwidacji placówek, a teraz powstają pewnego rodzaju protezy - przedszkola działające w niepełnym zakresie. Bywa, że również niepełnowartościowe pod względem kadry i wyposażenia. No i oczywiście najlepsze miejsca okupują ci zamożniejsi, z wyższą pozycją społeczno-ekonomiczną. Dbają o to, bo wiedzą, że to da ich dzieciom większe szanse. Rozwarstwienie przedszkoli to dla nich sytuacja wymarzona - mają placówki z językami obcymi, programami terapeutycznymi, zajęciami sportowymi itd. Mogą wybierać i przebierać. Jeśli dobre przedszkole jest daleko, dowiozą tam dziecko. Z tego jasno wynika, że szanse na lepszą edukację mają ci, którzy mają samochód, czas i pieniądze, żeby dziecko dostarczyć do lepszej placówki. Potem też tak jest, przecież ponad połowa gimnazjalistów w Warszawie uczy się w innym gimnazjum niż ich rejonowe. Jak sobie z tym poradzić? Wymusić rejonizację szkół? - Nie da się, za daleko zabrnęliśmy. W dużych miastach, bo ich głównie ten problem dotyczy, zaszło to znacznie dalej, doszło do segregacji przestrzennej. Już się mieszka w posegregowanej przestrzeni - warszawskie osiedle Wilanów jest tego przykładem. Powstają tam dobre przedszkola, dobre szkoły, dobre sklepy i przychodnie, a nie ma warszawskiego "proletariatu". Gdyby wprowadzić rejonizację szkół w Wilanowie, cóż by to dało? Przyszłyby te same dzieci, nadal z jednej klasy społecznej. A z miejskich blokowisk w innych dzielnicach wyprowadzili się zamożniejsi mieszkańcy, zostali ci ubożsi. Rejonizacja w takich miejscach też by nie wniosła żadnych zmian. W USA, gdzie segregacja przestrzenna jest jeszcze głębsza, a do tego pokrywa się z segregacją rasową, już w latach 60. wprowadzano elementy polityki równościowej - np. słynne szkolne autobusy. Przecież nie wozi się nimi uczniów dlatego, że ich rodziców nie stać na samochody, ale po to, żeby dzieci mieszkające w posegregowanych dzielnicach wymieszać ze sobą przynajmniej w środkach transportu i w szkołach. Inny pomysł - szkoły publiczne musiały przestrzegać zasad procentowo określonej rekrutacji, żeby zablokować powrót do segregacji rasowej. To myślenie w USA jest mocno zakorzenione, ale w Polsce jeszcze nie zostało dostrzeżone. Jak to zorganizować - wprowadzić obowiązek przyjmowania do dobrych szkół jakiegoś procentu uczniów z niskimi wynikami? - To jeden z dobrych pomysłów. Brzmi jak biurokratyczny przymus, ale chyba nie ma innego wyjścia. Można by też zwiększyć dofinansowanie takich szkół, które by zechciały przyjmować dzieci z wyższymi i niskimi wynikami z egzaminów. Po to, żeby się trochę oparły strategii wyborów preferowanej przez rodziców. To wymaga dyskusji, ale jestem przekonany, że w końcu bez twardych decyzji administracyjnych nic się nie wskóra. Zaprzestać publikowania rankingów szkół? - Też dobry pomysł. Wynik egzaminu uczniowskiego jest dziś jednocześnie używany do oceny poziomu pracy szkoły. Samo w sobie tworzy to maszynę napędzającą segregację. Żeby przywrócić szkole bardziej egalitarny charakter, trzeba by odpiąć politykę rekrutacyjną od systemu oceny jakości pracy szkoły. Jakaś kontrola wyników musi być. - Ale zawsze była - na przykład w formie badania wyników nauczania w losowo wybranych szkołach czy jako metodyczne doradztwo. Rankingi mają teraz sens tylko dla rynkowo zorganizowanej polityki oświatowej, służą wyścigowi i selekcji. To po co nam one? To wyłącznie kwestia decyzji politycznych - odejście od logiki rynkowej w szkolnictwie i rankingów służących segregacji jest możliwe. Może w tym nieco pomóc edukacyjna wartość dodana [pomiar, który ujawnia, czy uczeń robi w danej szkole postępy w porównaniu z tym, z jakimi umiejętnościami do niej przyszedł]. Jednak i to nie jest remedium, jeśli nie zmieni się całej polityki zarządzania systemem. Bo teraz EWD wiążemy z dotychczasowymi rankingami uczniów i szkół. Niewiele nam więc mówi - w końcu dzieci osiągające lepsze wyniki w testach zwykle też szybciej i lepiej się uczą. Jej wyniki trzeba by wykorzystać inaczej - np. po to, by doszkolić nauczycieli w tej placówce, która sobie słabiej radzi, albo pomóc tej, która ma gorsze warunki, bo jest usytuowana w trudnej dzielnicy. To by wymagało jednak zmiany logiki sterowania rynkiem edukacyjnym. Nie mogłaby być to już prosta logika rynkowa - z wolnym wyborem szkoły przez rodziców i konkurencją między szkołami. Taką wizję: "dobre" szkoły przetrwają, "słabe" upadają, jak firmy, radzę porzucić. Bo ona odpowiada na potrzeby tylko jednej warstwy społecznej - zamożniejszej klasy średniej. Wzmacnia ją i utrwala, ale zmniejsza szanse innych na dostęp do wykształcenia. Brnięcie zaś w posegregowany system będzie rodziło coraz więcej napięć społecznych i politycznych. Uda się? Bo na świecie mało jest przykładów, żeby polityka równościowa zadziałała. Gettyzacja szkół w USA przecież się pogłębia. - No bo nie wystarczy jeden gest, to jest ciągła walka o wyrównanie szans. Tam, gdzie wprowadza się jakieś formy polityki równościowej, rodzice z grup uprzywilejowanych - ci silniejsi - podejmują próby jej ominięcia albo przejęcia i wykorzystania systemu do swoich celów. Przykładem niech będzie rynek korepetycji - przecież najczęściej korzystają z niego dzieci z rodzin zamożnych. Czy dlatego, że muszą nadrobić braki w edukacji? Nie. Raczej po to, żeby zwiększyć swoją konkurencyjność na rynku edukacyjnym, a potem rynku pracy. Każda próba stworzenia polityki egalitarnej wywołuje od razu reakcję silniejszych grup społecznych, które szukają sposobów na powiększenie szans życiowych swoich dzieci kosztem innych. No to sprawa jest z góry przegrana? - Tak bym nie powiedział. Mówiłem, że taka polityka wymaga stałej walki - państwo musi być cały czas aktywne. Nic nie zrobimy na zasadzie jednorazowej reformy. I nie wystarczy pracować z najbiedniejszymi, żeby im pokazywać wyjście z sytuacji, pomagać w przeskoczeniu barier. Trzeba pracować z klasą średnią, by zrozumiała, że solidarność się opłaca. Ale co tłumaczyć klasie średniej - żeby się podzieliła dobrami z resztą społeczeństwa? - Nie chodzi o filantropię, ale o zbudowanie nowej wizji porządku społecznego. Takiego, w którym będziemy działać na rzecz wszystkich jego członków, a nie tylko jednej, najsilniejszej grupy. W którym będziemy rozumieć, że mniejsze różnice między klasami społecznymi oznaczają nie tylko wyższe kwalifikacje dla wszystkich uczestników życia społecznego i pracowników, ale też większe poczucie bezpieczeństwa, lepszy klimat społeczny, a co za tym idzie - mniej wydatków np. na policję. Zmiany wyłącznie w edukacji, na poziomie szkół, nie wystarczą. Segregacja klasowa to nie tylko problem szkół, ale także całego społeczeństwa, obecnie bardzo podzielonego ekonomicznie. To dlatego musimy zadbać o dobrą edukację dla wszystkich, nie tylko dla elit. Spychanie ogromnej części społeczeństwa na margines rodzi rozczarowanie, frustrację, a w końcu zawiść i agresję. Gazety chętnie piszą o przypadkach, gdy "zwykły" dzieciak z "dobrej rodziny" został pobity przez "dresiarzy", albo o akcjach "kiboli". Masowość takich zdarzeń może być przejawem konfliktu klasowego, ale my go nie chcemy zauważyć. W Polsce mamy już do czynienia z agresją wynikającą z braku społecznej solidarności. Trzeba z tym walczyć nie tylko przy pomocy policji, ale też polityki socjalnej, podatkowej oraz edukacyjnej.
Aleksandra Pezda ("Wysokie Obcasy", 17.09.2013)
|