Bożena Ptak
- Obserwuję matki pod szkołą, które dyskutują o diecie. Słyszę takie rozmowy i wiem, że ich córki będą miały problem z anoreksją - mówi Bożena Ptak, nauczycielka i poetka opowiada o tym, czy polska szkoła przygotowuje dzieci do życia. Dorota Karaś: Szkoła okłamuje dzieci? Tak uważa profesor Chwin - w wywiadzie opublikowanym w "Gazecie" tydzień temu stwierdził, że nauczyciele wpajają uczniom przekonanie, iż dzięki wiedzy osiągną sukces. Jego zdaniem to fikcja, bo większość młodych ludzi czeka frustrująca praca i nieciekawe życie. Bożena Ptak: Gdyby szkoła chciała kusić młodzież do nauki wizją sukcesu, to jeszcze nie byłoby najgorzej. I chyba nie szkoła winna jest tego, że mają uczniowie - a mówię tu o gimnazjalistach, bo młodszych to na pewno jeszcze nie dotyczy - swoje wyobrażenie, co im się w życiu przyda, a co nie, czego warto się uczyć, a co należy "olać". Nie zależy im na poszerzaniu wiedzy, ale dokonują selekcji z myślą o sukcesie, karierze. Co znaczy dla nich sukces? - Zapytałam kiedyś moich uczniów z gimnazjum, jaka jest ich zdaniem definicja sukcesu. Nikt nie mówił o rodzinie, szczęściu, miłości, pracy zgodnej z zainteresowaniami - wszyscy utożsamiali sukces z popularnością medialną, wysokimi stanowiskami, przede wszystkim politycznymi i pieniędzmi. Uważam, że to wina nas, dorosłych - nasze pokolenie rekompensuje sobie w ten sposób wszystko, co było poza naszym zasięgiem za komuny i ładujemy nasze dzieci w kanał. Myślę, że to my, widzowie "Dynastii" zaraziliśmy nasze dzieci własnym pojęciem sukcesu. Obserwuję czasem matki, które czekając pod szkołą na swe pociechy, dyskutują o diecie. Słyszę takie rozmowy i wiem, że ich córki będą miały problem z anoreksją. Na szkolnej wycieczce widziałam pełne talerze, które dzieciaki zostawiają po śniadaniu. Jednemu z uczniów zwróciłam na to uwagę. To był chłopiec, który grał w polskim filmie. "Reżyser kazał mi przejść na dietę" - odpowiedział mi. Przerażające. Ta reklamowa kobieca sylwetka, to przecież też sukces albo droga do sukcesu. Jaki sukces chcą osiągnąć pani uczniowie? - Taki, który się opłaca. Uczeń, który marzy, żeby iść na medycynę, wcale nie musi być świetny z biologii lub chemii czy nawet interesować się tymi przedmiotami. On po prostu uznał, że mu się to opłaca - po tych studiach wyjedzie za granicę, znajdzie tam pracę. Są uczniowie, którzy myślą o architekturze, choć nie potrafią utrzymać ołówka w ręku lub wybierają się na prawo, a nie lubią wystąpień publicznych. Ogromne znaczenie przywiązują do nauki angielskiego, bo większość młodzieży już w gimnazjum myśli o wyjeździe z kraju. Na początku na studia, a potem nie wracają. Jedna z uczennic powiedziała mi kiedyś, że nie ma szans, by zostać sławną, bo składnikiem sławy są alkohol i narkotyki - podała przykład Janis Joplin i innych gwiazd popkultury. Ba, ostatnio marzą, aby być gejem lub lesbijką, bo to na topie. I kiedy dowiaduję się o uczniu, który prezentuje głośno swą homo orientację, nie do końca jestem przekonana, czy to biologia czy moda. Czyja to wina, takie nastawienie do życia? - Moim zdaniem dużą odpowiedzialność ponoszą media i świat dorosłych. Jeżeli zbyt agresywnie chcemy pouczać społeczeństwo, układać nowy, inny od dotąd obowiązującego, świat wartości, to mamy określony efekt. Tak było zawsze. Jedni się poddadzą, aby być "na czasie", a zbuntowani wyruszą z transparentami "Precz z pedałami!". Duży też wpływ domu, rodziny, jak się o tych sprawach rozmawia. A w mediach dyskusje te mają zazwyczaj podłoże polityczne. Starzy walczą na noże, a młodzi słuchają i patrzą. Walą się autorytety i rosną nam cynicy. Jaka jest odpowiedzialność rodziców? - Napisałam kiedyś taki tekst - "Nie przeginajmy w prawach", wywołał sporą dyskusję. Na pewnym etapie, szczególnie podlotkom, trzeba stawiać szlabany. Jeśli rodzice przyłapują syna lub córkę na piciu alkoholu i zamiast ukarać, zaczynają żartować, że w ich wieku robili to samo, postępują niewłaściwie. Dziecko powinno ponieść konsekwencje. Złamało prawo, szkolny regulamin i tyle. Przesuwamy granicę - picie alkoholu nie jest już dla młodzieży łamaniem praw, dlatego sięgają po twarde narkotyki, grzeszą coraz poważniej, bo w pewnym wieku bunt jest naturalnym biologicznie etapem. I jeżeli już kombinowanie z tarczą i szkolnym strojem nie jest atrakcją, to trzeba umieścić w necie kompromitujące cudze zdjęcie, a koledze wsadzić głowę do kibla. Albo kosz na śmieci nauczycielowi na głowę. - Młodzi potrzebują adrenaliny. Dlaczego kiedyś brali udział w powstaniach? Bo lubili łamać szlabany, robić zakazane rzeczy. Kiedy w 1980 roku poszłam do strajkującej stoczni, mój ojciec stukał się w głowę i pytał: "Z Ruskimi chcecie wygrać? Rozpędzą was i wszystko wróci do normy". Przestał wierzyć, a w młodości sam był wielkim idealistą, walczył w AK i łamał oficjalne zakazy. Co wcale nie znaczy, że życzę młodym okazji do stawania w obronie ojczyzny, jedynie starym życzę opamiętania. Katarzyna Hall, była minister edukacji, planuje otworzyć w Gdańsku szkołę, w której nie będzie tradycyjnego planu lekcji, uczniowie sami będą mogli uczyć się z domu, sami wybierać projekty do realizacji, podstawowym narzędziem ma być tablet. To dobry pomysł? - Pewne rzeczy - takie jak nauka z domu, nauka przez internet - szkoły na Zachodzie przećwiczyły już jakiś czas temu i powoli się z nich wycofują. My nie potrafimy z tego wyciągnąć wniosków, ciągle ich naśladujemy. Uważam, że nie ma na świecie szkoły idealnej - mówię to na podstawie rozmów ze znajomymi, których dzieci chodzą do szkół amerykańskich, niemieckich, kanadyjskich. Kanadyjski rówieśnik naszego gimnazjalisty na wieść, że jego nauczyciel wybiera się do Polski, zapytał, czy jedzie tam pociągiem. Nasi uczniowie jeszcze wiedzą, gdzie leży Kanada. Ale za chwilę zapytają, do czego im te wiadomości potrzebne? Może trochę przesadzam, ale mamy czas wąskich specjalizacji, młodzież jest coraz mniej ciekawa świata, różnych zjawisk, tylko ocenia, co do osiągnięcia sukcesu przydatne. Już nie kompromituje się polityk, który popełnia poważne błędy językowe, chce zapraszać nieżyjącego pisarza do kraju, bo ważne, u kogo szyje garnitur i jakiej marki jest jego zegarek. Nauka się coraz bardziej specjalizuje i nie uciekniemy od tego. Może lepiej, żeby dzieci poznawały dobrze wiadomości z jednego zakresu zamiast uczyć się wszystkiego powierzchownie. - Ale czy to nas nie ogranicza? Moi gimnazjaliści na każdym kroku pytają: "Czy to mi się to przyda?" "Do czego będzie potrzebne?". Kiedy organizuję wyjście po południu do teatru, sukcesem jest, jeśli dwoje uczniów wybierze się razem z mną. Nie rozumiem, jak można pytać, do czego przyda mi się wizyta w teatrze. Zanim zorientuję się, co mnie naprawdę interesuje, muszę "pomacać" powierzchownie. A nawet wkucie pewnych rzeczy, to gimnastyka dla umysłu. Ja się cieszę, że rozpoznaję gatunki ptaków, znam nazwy drzew i wiem, gdzie leży Ekwador. Wcale mi to nie przeszkodziło w pisaniu wierszy i uczeniu gramatyki. Jedno nie odbywało się kosztem drugiego. A gehennę z chemią jakoś przeżyłam i porażki nie złamały mi kariery, jedynie wzmocniły charakter. To był jeden z tych szlabanów, z którym mogłam powojować w okresie buntu i dojrzewania. To prawda, że szkoła nie uczy życia, nie mówi o trudnych sytuacjach, które spotkają każdego z nas - takie jak życie w nieszczęśliwym związku, rozwód, śmierć bliskich? - Nie zgadzam się w tym z Chwinem. Ja uczę jednak w specyficznej szkole. To mała, prawie rodzinna placówka, w której nikt nie jest anonimowy. Przeżywałam z moimi uczniami samobójstwa rodziców, śmierć spowodowaną chorobą i wypadkiem. Dzieci z bogatszych rodzin nie mają może do czynienia z problemami marginesu społecznego, ale przeżywają inne dramaty. Można poznać po uczniu, kiedy w domu dzieje się coś niepokojącego, jak reaguje na przykład na rozstanie rodziców. I nad każdym problemem się pochylamy, dając dzieciakowi wsparcie w miarę naszych możliwości. Czasami, to przyznaję profesorowi Chwinowi, odpowiednia lektura jest dobrym pretekstem do rozmowy na trudny temat. Zna pani losy swoich uczniów? Po szkole nie następuje zderzenie z życiem? - Duży procent moich uczniów, tak jak planowali, studiuje za granicą. Nie wiem, czy wrócą do Polski. Ale widzę, że dzieci tych, którzy zajmują wysokie stanowiska, mimo że nie należały do najzdolniejszych, szybciej znajdują pracę niż ich nawet lepiej wykształceni rówieśnicy. Nie tylko w Polsce tzw. chody i plecy zapewniają młodym posady. Jednak wśród moich absolwentów i dzieci znajomych sfrustrowanych nie brakuje. Zgadzam się z Chwinem w tym, że młodzi ludzie powinni być w jakiś sposób ostrzegani, że nie wszystkim w życiu się uda. To może szkoła, mądrzy nauczyciele jednak powinni myśleć o tym, żeby przygotować dzieci do takiej rzeczywistości, w której tylko nieliczni osiągną sukces? - Nauczyciele, szkoła, powinni robić coś, żeby dzieci w przyszłości pewnych porażek nie przeżywały. Tylko co i jak robić? Może więcej szacunku dla fachowców i tzw. polskiego hydraulika, poprzeczki ustawione na poziomie możliwości, mniej kompleksów? Może należałoby przystopować ich ambicje związane ze studiami, które stają się dzisiaj przechowalnią bezrobotnych. Mamy w tej chwili więcej absolwentów uczelni po dwóch fakultetach niż pracowników fizycznych. Przestaliśmy szanować pracę, a kochamy sukces i karierę. Największe rodzicielskie aspiracje mają ci, którzy zazwyczaj sami nie mają wyższych studiów. I nie o to wykształcenie chodzi, tylko o pałac z basenem i lądowiskiem na dachu. Bo śni nam się amerykański mit o drodze od pucybuta do milionera. - Część mojej rodziny żyje na Zachodzie. Tam się w ten sposób z dziećmi nie rozmawia, one nie mają takich marzeń. W Polsce do pewnego momentu też tak nie było. Czytałam ostatnio rozmowę Rafała Ziemkiewicza z Moniką Jaruzelską, po wydaniu jej książki. Oni chodzili razem do szkoły. Ziemkiewicz podkreślał, że Jaruzelska nie wyglądała na "generalską córkę". Nie zadzierała nosa, nie była celebrytką, nie wożono jej do szkoły czy na uczelnię limuzyną z szoferem. Tym się różniło dawne ziemiaństwo od dzisiejszych nowobogackich, a przecież Jaruzelski z tej właśnie warstwy społecznej się wywodzi. W mojej klasie też tylko magnacka córeczka umiała na wyjeździe uprać sobie skarpetki... Dziś bogaci, ambitni rodzice zachowują się zupełnie inaczej i od najmłodszych lat pokazują pociechom, gdzie jest miejsce niani czy pomocy domowej. Dzieci po lekcjach wozi się na dodatkowy angielski, koszykówkę, taniec albo tenis. Czas jest tak szczelnie wypełniony, że nie mają jak odetchnąć. Kiedyś dzieci po szkole spędzały czas na podwórku. Teraz rodzice boją się wypuścić dzieci same. Bezpieczniej zorganizować dodatkowe zajęcia, np. sportowe. Sama tak robię, wiele znajomych matek również. - Nie wszędzie jest niebezpiecznie. Znam miejsca w Gdańsku, np. na Przymorzu, gdzie dzieciaki kopią piłkę na boisku, czasami jakiś ojciec im towarzyszy. Uczniowie takiej szkoły jak moja z podwórkiem faktycznie nie mają styczności, bo mieszkają najczęściej w willach albo w blokach na nowych osiedlach, gdzie wstępu strzegą szlabany. Tam wprawdzie są podwórka, ale to zupełnie inna przestrzeń niż kiedyś. To nie jest to samo podwórko, na którym człowiek kiedyś popełniał pierwsze grzechy, stykał się z dziećmi z różnych domów. I pewno ćwiczył społeczne bytowanie bez przysłowiowego klosza. Kto ma rację, rodzice, którzy bez wahania posyłają 6-latki do szkoły, czy ci, którzy uważają ten pomysł za najgorsze zło? - O szczęściu maluchów najwięcej wiedzą mądrzy rodzice, głupi podporządkują się żądaniom minister, a myślący sprawdzą, poczytają, prześledzą. Jeżeli protestują przeciwko reformie, to należy wsłuchać się w ich głos, zamiast idiotycznie bronić się, używając nieprzekonywających argumentów. A jeżeli weźmiemy pod uwagę wydłużenie wieku emerytalnego, to dodajmy jeszcze jeden rok, bo szkolne życie wiąże się już z pracą i odpowiedzialnością. Na beztroską radość zostaje coraz mniej czasu. Nie rozumiem, dlaczego o wieku szkolnym dziecka decyzji nie może podjąć rodzic, np. po konsultacji z psychologiem, wychowawcą z przedszkola, który zdążył poznać dziecko? Może problem polega na tym, że nie można zaplanować całej edukacji, jeśli nie wiadomo, ilu uczniów od września pójdzie do szkoły. Ale te rachuby z dobrem malca niewiele mają wspólnego. Wystarczy prześledzić ten problem w innych europejskich krajach. Sama przeżyłam traumę w podstawówce. Dlaczego? - Urodziłam się w grudniu, byłam w klasie najmłodsza. Czułam się z tego powodu fatalnie, zawsze byłam kozłem ofiarnym. Dopiero później się to wyrównało, bo w ogólniaku powtarzałam klasę - szkoda, że nie wcześniej, może wtedy nie przeszłabym tej traumy. Choć samo zostanie na drugi rok było również ciężkim przeżyciem: moja siostra druga uczennica w szkole, rodzice miejscowa elita. Powtarzanie klasy było dla mnie nie do pomyślenia. Na szczęście miałam cholernie mądrych rodziców. Ojciec objął mnie i powiedział: "Nie przejmuj się, na drugi rok będzie lepiej". I było lepiej. Gdyby powtarzanie klasy nie zostało u nas tak skompromitowane, nie wiązałoby się z wykluczeniem i makabryczna porażką, ale pokazywało drogę do poprawienia błędu, może zastanowiłabym się nad poparciem idei rzucenia na głęboką wodę sześciolatków. Zanim w Niemczech wyśle się pacholę do szkoły, sprawdza je medyk, psycholog i przedszkolny wychowawca. My realizujemy polityczne ambicje i w dodatku nazywamy je reformą systemu edukacji. *Bożena Ptak - gdańska poetka i nauczycielka, uczy języka polskiego w I Zespole Szkół STO w Gdańsku. Autorka siedmiu tomików poetyckich, tekstów do "Śpiewnika Kaszubskiego" i hymnu "Jestem z Gdańska", wykonywanego przez zespół Golden Life. Wiceprezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W latach 90. publikowała felietony na temat szkolnictwa na łamach "Dziennika Bałtyckiego". ("Gazeta Wyborcza", 29.06.2013) |