Renata Radłowska
Przez sześć poprzednich lat mi się nie udało. Nie byłem stanowczy. Tylko trzy razy dzwoniłem z zaproszeniem, do każdego z dzieci. I za późno, na początku listopada. Teraz nie odpuszczę. Ponieważ ojciec dobrze wie, że dzieci są bardzo zapracowane, na święta zaprasza je już pod koniec września. Całą czwórkę. Wysoki stołek, z którego zwisają mu nogi, przystawia do regału. A na tym stoi telefon. Wybiera numery, cztery. Dwa komórkowe, dwa stacjonarne. Kabel połączy ojca z Kanadą, Warszawą, Monachium i Krakowem (w którym ojciec mieszka). To już siódmy rok, kiedy dzwoni i zaprasza. Siedzi ojciec na wysokim stołku i dynda nogami. Zaklepuje dzieci na święta. Ojciec przedstawia rodzinę Dzieci (a opowiada o nich ojciec, pan Karol): Jola, 53 lata, mieszka w Krakowie, ma dwoje dzieci (20-letnią córkę i 28-letniego syna). Jola jest pielęgniarką, blondynką, ma zielone oczy i nie wiadomo po kim (wszyscy w rodzinie patrzą na brązowo). Szczęśliwa w małżeństwie, zawsze uśmiechnięta, do ojca przyjeżdża kilka razy w tygodniu. Wszystko u niej w porządku, tylko choruje ostatnio - blada jest jakaś, wychudła. Janusz: 57 lat, mieszka w Kanadzie, po rozwodzie, jedno dziecko. Kiedyś blondyn, dziś pewnie łysy. Ostatnio ojciec widział go dziewięć lat temu - już wtedy miał solidne zakola, a na czubku głowy lśniło kółeczko. Po studiach na AGH, specjalista od mostów. Wyjechał do Kanady w 1981 roku, uciekł kilka tygodni przed stanem wojennym (tak, angażował się w opozycję; może i było to nieporadne, może i infantylne, ale jednak ryzykował). Po trzydziestce założył własną firmę, zajmuje się instalacjami elektrycznymi. Nigdy nie był specjalnie wylewny - życzenia urodzinowe składa ojcu w pięć sekund. Nawet pauzy nie zrobi. Pisze je sobie na kartce czy jak? (zastanawia się ojciec). Chyba nie jest najszczęśliwszy. Bogdan: 49 lat, od 23 w Warszawie; żona, troje dzieci (najstarsze 24
lata, najmłodsze 15); z Krakowa wyjechał za żoną, razem prowadzą małą,
elegancką restaurację. Pracę zaczyna o piątej rano, kończy po 22. Kocha
konie, kocha psy, kocha koty, ma w domu dwa akwaria (przynajmniej tak było
siedem lat temu, kiedy ojciec odwiedził go w tym niedużym, ale też eleganckim
domku pod Warszawą). Bogdan jest w swoim życiu na swoim miejscu. Najbardziej
z całego rodzeństwa Bogdan jest za Michałem; nie ma się co dziwić, to jego
bliźniak.
Michał: 49 lat, od 1994 roku w Monachium. Niemiecka zaradna żona, dwoje dzieci (12 i 18 lat). Jest informatykiem, pracuje na etacie w firmie przyjaciela. Zawsze lubił sport, był dobry w pływaniu, miał znakomite wyniki w bieganiu na 400 metrów. Ten chłopak to żywioł, mówi ojciec. Studia zmieniał - a to krakowska Akademia Wychowania Fizycznego, a to biologia, wreszcie germanistyka (nieskończona). Mój kochany, kochany syn (rozczula się ojciec). I jeszcze ojciec o sobie: - Jestem Karol, mam 80 lat, całe życie budowałem. Bloki dla ludzi budowałem, żeby po wojnie mieli gdzie mieszkać. W każdej dzielnicy coś stawiałem. Ja, nieskończony inżynier ze Lwowa. Budowałem na wschodzie Polski, na południu, północy; przez 40 lat. W 1957 roku ożeniłem się, z Bronią, starszą ode mnie o cztery lata. Przez pierwszych pięć lat prawie się biliśmy, tak te nasze charaktery do siebie nie pasowały. Przez następnych dziesięć lat układaliśmy sobie życie, kolejne osiem lat była między nami miłość i przyjaźń, a potem Bronia umarła. Miała raka jajnika. Zostawiła mnie samego z dziećmi. Tak, wiem, nie z maluchami. Bliźniaki mieli po 15 lat, pieluch zmieniać im nie trzeba było. Zresztą Bronia tak dzieci wychowywała, żeby każde potrafiło poradzić sobie w życiu, gdyby zostało nagle samo. Miała obsesję, jeszcze z czasów wojny. Dom Broni spłonął, ot, taka malutka bomba spadła gdzieś obok, więc Bronia w środku nocy wyczołgała się z tego domu, z siostrą na plecach. I potem już tylko ona i siostra, razem. Same. Nie było do czego i do kogo wracać. Zapasy robiła, pieniądze liczyła, a w szafie miała walizeczkę małą. Żeby nie szukać, czasu nie tracić. Po prostu wziąć i zapakować rodzinę, uciekać. Umierając, powiedziała mi, a ja z nią w szpitalu byłem, i Michał, i Jola, że głodna jest, żeby dać jej coś. Ja jej na to, że nie wiem, czy lekarz pozwoli. Ona, że co ma lekarz do gadania. Na głodnego umierać nie będzie; musi się najeść przed podróżą. To dałem chleba z masłem i serem białym. Ciamkała i ciamkała. Bronia kochana. 26 września, piątek. Wczesne popołudnie Wysoki stołek dostawiony do regału, telefon przełączony na tryb głośnomówiący (ojciec tylko tak rozmawia, jest już mocno głuchy). - Halo, mówi tata.
Westchnienie, długie; potem chrząknięcie. - Tato, przecież to za trzy miesiące.
Potem jeszcze panowie ćwierkają przez kwadrans; syn o dzieciach, ojciec o nowej opiekunce społecznej, która do niego przychodzi. Po Bogdanie będzie Michał. - Halo, mówi tata.
Ojciec podnosi kciuk do góry, niby że idzie po jego myśli. - Czyli będziesz?
Krótkie pożegnanie. Następna na liście jest Jola. - Halo, mówi tata.
Cmoki i całusy na koniec rozmowy. Do Janusza, najstarszego, tego z Kanady, ojciec dodzwonić się nie może. Pewnie Janusz zajęty, tłumaczy syna ojciec. Pewnie jest u niego wczesny ranek; może być i tak, że nad Atlantykiem burza szaleje i telefony się nie łączą. 6 października, poniedziałek. Późne popołudnie - Halo, mówi tata.
Brak odpowiedzi. Krótkie "do widzenia". Przychodzi opiekunka społeczna, Dorota, lekko po trzydziestce. Drobna, delikatna. Pan Karol lubi ją, chociaż uważa, że kobieta traci czas, przychodząc. Przecież on sam świetnie daje sobie radę. Chleb pokroi, a zawsze cienko, masłem posmaruje (akurat grubo), umyje się sam, ogoli, paznokcie u stóp obetnie. W ogóle jest samowystarczalny. Tyle że Jola uparła się na opiekunkę. Ona wie, ona dobrze wie: po osiemdziesiątce człowiek musi mieć anioła stróża. Opiekunka jak anioł cicha. Pan Karol patrzy na nią: jest, a jakby jej nie było. Może dlatego ją tak lubi - za lekkość, za przezroczystość. Właśnie zdradza jej swój plan. - My tu sobie z panią dziennikarką siedzimy i zapraszamy moje dzieci na święta. Ja chciałem, żeby przy tym była, może co doradzi. Znamy się trochę, ufam jej. A z dorosłymi dziećmi łatwo nie jest. Chociaż muszę powiedzieć, że dzieci to mi się udały, naprawdę. Te bloki średnio, bo wie pani, kiepski materiał, wielka płyta; że nie wspomnę o krzywych podłogach (jak w filmach Barei), ale dzieci! Proszę pani, jedno za drugim w ogień by poszło. To największe szczęście. Że oni nadal są rodzeństwem, a nie tylko ludźmi spokrewnionymi ze sobą. Jako budowlaniec użyję porównania - między nimi jest cement. Opiekunka uśmiecha się, kiwa głową i wraca do obierania ziemniaków.
Siedziałem kiedyś i liczyłem, ile od śmierci Broni spędziliśmy razem
świąt, tak w piątkę. Żadnych! Bronia umarła, Janusz już z domu się wyprowadził,
na święta nie przyjechał. I tak każdego roku kogoś brakowało. Oczywiście
rozumiem, że dzieci mają swoje życie; żeby jednak ani razu w ciągu tylu
lat?!
Z Jolą spędzam święta w międzyczasie. U niej lubię najbardziej, w końcu
mieszkamy w tym samym mieście. Dorotko, ja mam to wszystko zapisane, o
tu, w zeszycie. Każde święta. Żeby się nie pomylić. Żeby nie mieć pretensji
niepotrzebnych, jeżeli czegoś bym nie pamiętał, a robił jednak wymówki.
A dlaczego się nie udało, to ja już wiem: nie byłem stanowczy. Tylko trzy razy dzwoniłem z zaproszeniem, do każdego z dzieci. I za późno, na początku listopada. Teraz nie odpuszczę. Proszę pani, ja nie mówię, że będę w tym roku, czy nawet w przyszłym, umierał. Ale rzeczywiście zbliżam się. Chodzi o to, że jak pożyję jeszcze trzy, cztery lata, to mam dokładnie tyle czasu na zebranie wszystkich u siebie (gdyby teraz się nie udało). No to trenuję tak co roku. 11 października, sobota. Wczesne popołudnie - Hmhmhm, halo, mówi tata. Przepraszam synku, mam chrypkę.
Cisza. - Tato...
Teraz do Michała. Na komórkę. Długi to numer. - Halo, mówi... Że co? Nie rozumiem. Dziwne, chyba pomyłka, bo ktoś do mnie nie po polsku mówi. Jeszcze raz wykręcę. Za drugim i trzecim razem to samo. Ojciec zdruzgotany. Wybiera numer do Joli. - Halo, Jolusia? Mówi tata. Nie wiesz, co z Michałem? Dzwonię i dzwonię,
a tam ktoś po niemiecku do mnie mówi.
Ojciec chlipie herbatę. Dynda nogami. Wystukuje numer do Janusza. - Halo, halo!
Cisza. Janusz rozłącza się. Ojciec chowa głowę w dłonie. Płacze. Jęczy, że dzieci go nie kochają. Chcą, żeby już umarł. A on dla nich zawsze i wszystko. Ręki na żadne
dziecko nie podniósł, smarki wycierał, na wywiadówki chodził, o pierwszych
miłościach słuchał, wybory życiowe akceptował, uczył, jak odróżnić dobro
od zła, i takie tam. A teraz one, te dzieci, grymaszą w sprawie świąt?
Pan Karol daje ręką znać, że chce zostać sam. Bardzo sam. 10 listopada, poniedziałek. Wczesne popołudnie Ojciec cały w skowronkach - przyjedzie Bogdan! Co prawda sam, nie z rodziną, ktoś musi zostać i zająć się restauracją. Tylko dziwnie pytał Bogdan, czy będzie też Michał. Wysoki stołek do regału. Moszczenie się na krześle. Dyndanie nogami. - Niech mi pani wykręci ten numer. Znowu wcisnę trójkę zamiast ósemki.
No, dobrze. Halo, halo, mówi tata. Michał?
Mija godzina. Pan Karol opowiada o kobietach. Więc kobiet, po Broni, już w jego życiu nie było. Żadna nie była tak skomplikowana, wszystkie oczywiste, przewidywalne. Owszem, z jedną spędził sylwestra. Z drugą pojechał do sanatorium. Z trzecią poszedł na imprezę z okazji rocznicy ślubu przyjaciela i tam zrozumiał, że może szukać i szukać. Takiej jak Bronia nie znajdzie. Po prostu nie ma szans. Z żadną nie będzie czuł się tak swojo i nieswojo jak z Bronią. Koniec opowieści. - Halo, mówi tata. Przyjedziesz, Michałku? Jest już listopad.
25 listopada, wtorek. Południe Znowu w skowronkach. Właśnie dzwonił Janusz. Tak, przyjedzie. Ciekawe, jak wygląda. Tyle lat się nie widzieli. Pewnie do Broni jest jeszcze bardziej podobny. Ma pan Karol w pokoju drzewko genealogiczne (on i Bronia na dole), wyklejankę ze zdjęciami; dostał od wnuczki, córki Joli (miała dziesięć lat, zrobiła na zajęciach w świetlicy). Pokazuje pan Karol to drzewko i zakreśla zdjęcia czerwonym pisakiem (dziewczynka wzięła fotografie z albumu matki, bez pytania, awantura była straszna; to w sumie jedyne zdjęcia braci). Janusz jest już w czerwonym kółku, i Bogdan. - Halo, mówi tata. Michałku, chłopaki będą. Proszę cię, przyjedź. Chociaż
na parę godzin. Jeżeli nie chcesz spać u mnie, to Jola cię przenocuje.
Cisza. - Dobrze. Na kilka godzin wpadnę. Na Wigilię. OK? Ojciec unosi kciuk. Kciuk wygląda jak wykrzyknik. 13 grudnia, sobota. Wczesne popołudnie - Halo, mówi...
Siedem sekund milczenia Joli. Wreszcie: - Nas nie będzie. Cisza. Taka cisza, że słychać przez okno dzwonki tramwajów. A okna są przecież zamknięte. - Jak to nie będzie?
Cisza. - Nie rozmawiam z Januszem od ośmiu lat, tato... Ojciec wstaje ze stołka. Czeka, co jeszcze powie mu ten czarny aparat. - A Michał nie rozmawia z Bogdanem...
Ojciec kończy rozmowę. Bez całusów, bez cmoków, bez "do widzenia" i bez "na razie". Wieczorem ojciec, pan Karol, podchodzi do telefonu. Przygląda mu się. Coś miga. Wciska guzik. Oho, 12 nieodebranych połączeń. Janusz cztery, Bogdan dwa, Jola cztery, Michał jedno, córka Joli jedno. Tyle w jeden dzień?! W parę godzin tyle?! Porządny wynalazek taka funkcja, mówi. I jeszcze raz sobie wyświetla. I znowu. * Imiona bohaterów zostały zmienione. Renata Radłowska
|