Wrzesień 1967

Stanisław Barańczak


      I jakim prawem mieliśmy w sobie aż tyle
      nieprzezorności, aby w bezsennym przedziale
      spędzić noc, wysiąść, drżąc z zimna, i znaleźć
      między dnem szarych chmur a warstwą rudych szpilek
      śliski od mżawki, pusty po sezonie camping -
      garść słupów do siatkówki i sklejkowych ruder,
      zza których grzmiało morze; aby w przemokniętym
      domku z dykty nie zwlekać już ani przez chwilę
      dłużej i paść w ubraniach na nagi materac
      i, niezdarnie zdzierając je z siebie, docierać
      do nas, odnalezionych Bóg wie jakim cudem

      i jakim trafem; aby nic wtedy nie przeczuć,
      chichotać z układanych wspólnie - senną głową
      przy ciepłej piersi - głupstw: "Morze miarowo
      szumi, Bo niemiarowo nie umi", pod wieczór
      czuć nadal w ciele słony, dziki, jednostajny
      rytm fal, które zbijały z nóg spienionym światłem
      zmieszanym z piaskiem, żwirem i wodorostami,
      i ten rytm naśladować w spiesznie j szym narzeczu
      dwojga ciał; aby wargi, błądzące powoli
      plażą skóry, trafiły na kryształki soli
      z morza? z potu? nie wiedząc jeszcze, jakim wiatrem

      i jakim trwaniem będą zdmuchnięte, spłukane;
      aby języki dwa bez skutku ale czule
      chciały się spleść, przytrzymać nawzajem, nie ulec
      sygnałowi z latarni morskiej, gdy nad ranem
      buczał przez mgłę, na znak, że wszystko ma swój brzeg,
      i gdy do wnętrza domku przez koślawą ramę
      okna sączył się z anten, kominów i drzew

      świt ze swoim natrętnie milczącym pytaniem,
      jakim właściwie cudem, jakim trafem, jakim
      prawem wszystko ma odtąd pozostać tym samym
      morzem, tym samym snem, tym samym słonym smakiem.


Strona główna