Wspomnienia mają swoje trzy epoki,
I pierwsza - to jak gdyby dzień wczorajszy,
Pod stropem ich błogosławiona dusza
I ciało rozkoszuje się w ich cieniu.
Nie zamarł jeszcze śmiech, łzy się strumienią,
Nie starto z biurka plamy atramentu -
I pocałunek jest pieczątką w sercu,
Jedyny, pożegnalny i pamiętny...
Ale to wszystko nie trwa bardzo długo...
I już nie strop nad głową, lecz gdziekolwiek,
Na peryferiach opuszczony dom,
W nim zimą zimno, latem ciężki upał,
W nim pająk mieszka, pył zalega wszędzie,
W nim dopalają się ostatnie listy,
Niepostrzeżenie zmienia się portrety.
Ludzie przychodzą, jak na grób, popatrzeć,
A gdy wracają, ręce myją mydłem,
Strząsają prędko chybotliwą łezkę
Z obrzmiałych rzęs i słychać ich westchnienia...
Lecz zegar tyka i po jednej wiośnie
Przychodzi druga, różowieje niebo,
Zmieniają się znajome nazwy miast.
I nie ma już naocznych świadków zdarzeń,
Nie ma z kim płakać, nie ma z kim wspominać
I wolno opuszczają nas ostatnie cienie,
Których postanowiliśmy nie wołać,
Które nas nawet napawają strachem.
I raz, zbudzeni ze snu, już nie wiemy,
Którędy można dojść do tego domu,
I, łapiąc prędko oddech, zaczynamy biec
Ze wstydem, z gniewem, lecz (tak bywa we śnie)
Tam wszystko jest już inne: ludzie, rzeczy,
Nikt nie rozpoznał nas - jesteśmy obcy.
Prawdopodobnie zabłądziliśmy... Mój Boże,
Oto przychodzi gorycz najstraszniejsza:
Uświadamiamy sobie, że w swym życiu
Nigdy byśmy już nie zmieścili spraw minionych,
Że są nam one równie niepotrzebne,
Jak sąsiadowi, co mieszka za ścianą,
Że nie poznalibyśmy tych, co zmarli,
A ci, z którymi nas rozłączył los,
Wspaniale sobie radzą bez nas - nawet
Wszystko podąża ku lepszemu...
Tłum. Edward Balcerzan