Koniec polskiego wstydu

Paulina Wilk


    Ostatnio każda podróż do Europy leczy mnie z kompleksów. Z wyuczonego poczucia niższości i wiary w mit Zachodu. Miasta, które dziesięć lat temu wprawiały mnie w zachwyt, teraz rozczarowują.

    Rzym jest brudniejszy niż Warszawa. Wieczorami w centrum Amsterdamu koczuje więcej narkomanów niż na Dworcu Centralnym. Paryż, kolebka równości i braterstwa, przypomina miasto porżnięte na etniczne sektory. Przez Edynburg w nocy przewalają się hordy pijanych nastolatków. A w Londynie coraz trudniej czuć się bezpiecznie.

    Europa jest nie tylko wspaniała. Ma się czego wstydzić. Ale za wszystkich (i w nadmiarze) wstydzimy się my. Wciąż wyrzucamy sobie zaściankowość, konserwatyzm, zacofanie. Od czterech lat jesteśmy w Unii Europejskiej, ale sami podcinamy sobie skrzydła, powtarzając, że ekonomicznie ciągniemy się dwie, trzy dekady w tyle. A za powód do dumy uważamy to, że rzesze naszych młodych emigrantów doskonale sobie tam, u nich, Europejczyków, radzą. Lubimy myśleć, że nie kładą już papy, siedzą w bankach i agencjach reklamowych, jadają w dobrych restauracjach. Oni podobno nie są już ubogimi krewnymi, półbarbarzyńcami. My tutaj jeszcze tak.

    Europa w paczce

    Moje dorastanie przebiegało w cieniu bogatej ciotki Europy, której granice przedziwnie rozciągały się na Izrael (bo stamtąd docierały cytrusy). Nie bardzo wiedziałam, jak wygląda Europa, ale byłam pewna, że powinnam jej zazdrościć i do niej aspirować. Przyjeżdżała do nas w paczkach albo w opowieściach wujów i sąsiadów, którzy mieli okazję na chwilę wyrwać się do lepszego świata.

    Ja i moi przyjaciele z podwórka urodziliśmy się na rok przed stanem wojennym, a wychowywaliśmy w poczuciu ubóstwa. Nie doświadczaliśmy go naprawdę, ale wisiało w powietrzu. Przywiezione przez ojca koleżanki żelki świadczyły dobitnie, że gdzieś tam jest rzeczywistość równie ekscytująca i słodka jak one. Większość naszych rodziców też jej nie widziała, ale coś w ich rozmowach, podsłuchanych przez nas, chowających się pod imieninowym stołem, mówiło nam, że tam jest eldorado.Przez pierwsze dziesięć lat życia zazdrościliśmy zaocznie, nie bardzo wiedząc czego. Ale potem Zachód stał się bardziej namacalny. Wpadł mi w ręce, gdy zdałam egzamin przed pierwszą komunią - ksiądz proboszcz wręczył mi paczkę owocowych pastylek Skittles. Mniej więcej w tym samym czasie Europa przyjęła postać drogich zeszytów z kolorowymi okładkami, jaskrawych flamastrów i tornistrów z działającym zegarem na klapie. Cała klasa przykładała ucho, żeby sprawdzić, czy tyka. Był rok 1991, pamiętam plakat zapowiadający 200-lecie Konstytucji 3 maja. Tej samej, która miała świadczyć o naszej historycznej przynależności do europejskiej rodziny i dawno wykupionym bilecie na salony demokracji. Plakat wisiał jeszcze długo, a my szybko się nauczyliśmy, że Europa to gratka nie dla każdego.Oglądaliśmy reklamy zabawek firmy Mattel z różową posiadłością lalki Barbie, do której Ken wjeżdżał windą. Ale nikomu nie śniło się jej mieć. Kiedy kilka lat temu moja przyjaciółka wspomniała, że dostała od rodziców taki domek i trzyma go gdzieś w pudle na strychu, zaparło mi dech. Nawet teraz nie odważyłam się poprosić, by go dla mnie rozłożyła. Jakbym wciąż znała swoje miejsce, które znajduje się w przedsionku.

    Dzieci w klasie szybko podzieliły się na te, których rodzice korzystali z dobrodziejstw wolnego rynku nieśmiało, i te, których rodzice rzucili się w wir możliwości. Ten kolega od tornistra z zegarkiem był najbogatszym uczniem w szkole, miał tatę biznesmena. Gdy zaprosił nas do siebie, odbyliśmy pierwszą symboliczną podróż na Zachód. My, rezydenci mieszkań z wielkiej płyty, spędzający popołudnia na trzepaku, wkroczyliśmy do rozległej posiadłości wyposażonej w odtwarzacz wideo, kamerę i kuchenkę mikrofalową, z której wyjechał do nas europejski posiłek. Z pierogami ruskimi, barszczem ukraińskim i plackiem po węgiersku byliśmy za pan brat, ale nigdy nie widzieliśmy spaghetti bolognese. Wycieczka do Włoch stanowiła wyzwanie, makaron uciekał z widelca, smak Zachodu wydawał się nieuchwytny. Z poważnymi minami naśladowaliśmy gospodarza, nawijając makaronowe nitki za pomocą widelca i łyżki. Wróciłam do domu podekscytowana, z poczuciem, że zobaczyłam kawał świata.

    Unia na sucho...

    Świat to było coś zewnętrznego. Wszystko, co imponujące i wartościowe, znajdowało się tam. Podczas gdy Europejczycy mogli z tych bogactw korzystać do woli, my musieliśmy na nie zapracować i udowodnić, że jesteśmy ich warci. Przede wszystkim ucząc się języków obcych. Brak znajomości angielskiego oznaczał brak zawodowych perspektyw, a przy okazji najzwyklejszy wstyd. Włochom i Hiszpanom podobne kompleksy czy ambicje pozostają obce. Mogę im zarzucać arogancję albo zazdrościć poczucia wartości własnej kultury.

    Ja przez prawie jedną trzecią dotychczasowego życia odczuwałam coś przeciwnego. Po 1989 r. tylko raz stałam w kolejce po cukier, za to codziennie rano ustawiałam się w kolejce do Europy. Razem z całym krajem czekałam na "wejście", "przystąpienie", "uzyskanie członkostwa". Nerwowo nasłuchiwaliśmy pomruków z salonu, niepewni, zawstydzeni, może nawet upokorzeni. Zechcą nas czy nie? A jeśli tak, to kiedy? Musimy być przygotowani. Pokolenie naszych rodziców w zamian za otwarcie drzwi zaoferowało Europie własne dzieci. Siebie zwykle spisywali na straty, inwestując w nasz angielski, nasze studia, stypendia i podróże. Żebyśmy się dobrze prezentowali w tym wyrafinowanym świecie, mieli szanse i nie czuli się gorsi.

    Chór polityków wtórował unisono: "przyszłość Polski leży w Europie". A skoro przyszłością jesteśmy my, młodzi… W XXI wiek wkraczaliśmy pełni nadziei i świadomi obowiązków. W wyniku tej euforii do egzaminów na wydziały Stosunków Międzynarodowych i Politologii, które oferowały znajomość prawa międzynarodowego i unijnego, przystępowały tłumy. Większość z nas jako specjalizację wybierała europeistykę, licząc, że to pozwoli zrozumieć fenomen, którego częścią mieliśmy się wkrótce stać.Przez pięć lat z namaszczeniem wkuwaliśmy idee Schumana, historię instytucji wspólnotowych, procedury decyzyjne, tryb głosowań w unijnym parlamencie, zmiany zapisane w kolejnych traktatach. Wszystko w teorii, przekazywane przez wykładowców, którzy - z nielicznymi wyjątkami - nigdy nie pracowali w Brukseli. Kilku młodych doktorantów, którzy w unijnych instytucjach stażowali, nie zostawiało nam złudzeń: Unia Europejska sprowadza się do decyzji finansowych, kwalifikowania marchewki jako owocu, przepisów określających twardość asfaltu na autostradach. Wielka polityczna idea okazała się przedsiębiorstwem działającym według detalicznych ustaleń i zatrudniającym wyłącznie fachowców.Nam wolno było tylko pobawić się w Unię na sucho. Podczas uniwersyteckich debat imitowaliśmy obrady Parlamentu Europejskiego, odświętnie ubrani i na jeden dzień wyposażeni w obywatelstwo niemieckie, brytyjskie czy włoskie. Poza tym prawie każdy mógł sobie Europę wreszcie obejrzeć z bliska, wyjeżdżając na półroczne stypendium. Przypominało to lizanie cukierka na czas, ale stanowiło kolejny stopień wtajemniczenia.

    ... i w praktyce

    Szczęśliwe rozwiązanie nadeszło, gdy byliśmy rok po studiach. Świętowałam z przyjaciółmi skromnie i z niedowierzaniem, oglądając wiwatujące tłumy w telewizji. Ojciec koleżanki wdrapał się na drabinę w ogrodzie i przybił do drzewa unijną flagę. Popijaliśmy szampana, kryjąc łzy wzruszenia.Już nie musimy jeździć do Londynu do roboty na czarno i drżeć na granicy o to, czy nas wpuszczą. Już nie trzeba wyskrobywać zaskórniaków, żeby wejść do Tate Modern - młodzi obywatele UE mają zniżki w muzeach. Możemy mieszkać w Szkocji i latać do domu kilka razy w roku. Godzinami rozmawiać z rodzicami przez Skype'a. I zapomnieć o scenie kończącej "300 mil do nieba", gdy ojciec krzyczy kilkuletniemu synowi w słuchawkę: "Nie wracajcie, słyszysz?".

    Dopiero teraz możemy odczarować Europę, spojrzeć na nią trzeźwo. A wcale nie jest to łatwe, bo hasłu "Zachód" wciąż przyporządkowane są wyłącznie komplementy. Gdy mówię o nim krytycznie, widzę unoszące się brwi. Nauczyliśmy się myśleć o sobie negatywnie, a wszystkich mieszkających na zachód od Odry odruchowo wrzucamy do wspólnego worka ogłady, wysokiej kultury, lepszych rozwiązań.

    - Widziałaś już zarzygane chodniki? - zapytał na powitanie znajomy. - Nie? To nie widziałaś Edynburga.

    Myślałam, że żartuje. Przecież Edynburg to perła Szkocji, gospodarz znakomitego festiwalu teatralnego. Ale o północy, gdy - zgodnie z rytmem tamtejszych weekendów - opuściłam pub, żeby przenieść się do nocnego klubu, zrozumiałam. Na ulicach były tłumy zalanych nastolatków, dziewczyny chwiały się półprzytomne i półnagie.

    Policjanci są przyzwyczajeni, nie interweniowali. Widziałam, jak uprzejmie wskazują drogę do nocnego autobusu chłopakowi, który ledwo bełkotał. W autobusie jakiś mężczyzna groził kierowcy, waląc pięściami w kuloodporną szybę dzielącą go od pasażerów. Kierowca bezskutecznie wzywał policję. Wreszcie dwóch zirytowanych panów wyrzuciło awanturującego się na chodnik, a kierowcy nakazało: - Jedź!

    Polscy przyjaciele, u których byłam w gościnie, zapewniali, że zwykle takie historie się nie zdarzają. Ale dzień wcześniej byliśmy w modnym klubie, w którym stoły i sofy były zalane piwem, a w toalecie wybijał klozet. Kelner poproszony o posprzątanie dla nas stołu, wręczył nam papierowe ręczniki. Pijany chłopak uderzył mojego kolegę w głowę, wybuchła bójka, ale ochroniarze zareagowali, gdy było po wszystkim. Za to gdy ktoś zapalił zapałkę, natychmiast zjawił się menedżer i upomniał nas, że obowiązuje zakaz palenia.

    Tak ustawione granice bezpieczeństwa i komfortu bulwersowały nie tylko mnie. - To ostatnie miejsce na ziemi, w którym chciałabyś wychowywać dzieci - oznajmiły jednogłośnie Kanadyjka i Polka, które przyjechały do Edynburga na stypendium. O brytyjskich dzieciach biorących narkotyki na szkolnych przerwach rozpisuje się światowa prasa, ja widziałam co innego. Dwóch pięciolatków samych na ulicy o 23, terroryzujących pełen ludzi autobus niewybrednymi żartami. Ode mnie chcieli pieniędzy, a kiedy odmówiłam, jeden z nich przyjął pozę gangstera z hiphopowych teledysków i krzyknął: - Na kolana, skurwysynu!

    Ranking bab w okienku

    W autobusie w Rzymie nie było niebezpiecznie, ale boleśnie brakowało zdrowego rozsądku i troski o ludzi. Był późny wieczór, trasa wiodła wąskimi uliczkami, na jednym z zakrętów kierowca zatrzymał się między źle zaparkowanymi samochodami. Mógł wycofać i pojechać inną drogą. Zamiast tego wyłączył silnik i zadzwonił po policję, by wypisała właścicielowi wozu mandat. W ciągu 45 minut radiowóz się nie zjawił, za to nadjechały dwa autobusy tej samej linii. Żaden z kierowców nie przejął pasażerów, nie skorzystał z objazdu. Spośród kilkudziesięciu osób tylko jedna Włoszka uznała sytuację za idiotyczną i - tak jak ja - poszła na pobliską stację kolejową. Reszta została, oczekując, aż problem rozwiąże się sam. U nas taka sytuacja nie mogłaby mieć miejsca - kierowca coś by poradził. Jeśli nie sam, to przymuszony przez pasażerów.

    Dzień później stałam pod rzymskim stadionem olimpijskim, czekając na koncert Madonny - kilkutysięczny tłum od rana tkwił w silnym słońcu, coraz bardziej wściekły. Po południu było nas już kilkadziesiąt tysięcy, a naprzeciwko - kilkunastu bezradnych carabinieri. Gdy wreszcie otworzyli bramy stadionu (dwie z kilkunastu), było blisko katastrofy. Gdyby w Polsce jakąkolwiek imprezę masową zorganizowano w ten sposób, następnego dnia gazety nie zostawiłyby na organizatorach suchej nitki. Włosi pisali tylko o tym, że Madonna znów obraziła papieża.

    Narzekamy na nasze postawy obywatelskie, jakość usług komunikacyjnych, nieudolność policjantów. Oczekujemy od siebie więcej, przekonani, że na Zachodzie wszystko wygląda lepiej. Może to wyobrażenie działa mobilizująco, ale jest zdezaktualizowane i zwyczajnie nieprawdziwe. Dużo mówimy o "fatalnej kondycji" i "zapaści" polskiej służby zdrowia. Ale to z Wysp Brytyjskich docierają najkoszmarniejsze i groteskowe opowieści o opiece medycznej, a raczej jej braku. Moja ciężarna znajoma trafiła do lekarza z zapaleniem oskrzeli, a ten zalecił inhalacje z gorącej wody. Ginekolog nie widział potrzeby skierowania jej na badanie USG. Gdy kolega, zatrudniony na czarno w Londynie, zjawił się w Warszawie bez kilku zębów, tłumaczył: wyrwać było taniej, niż leczyć. Ale i teraz, gdy jest ubezpieczony, woli przylatywać do przychodni w Warszawie.Także polskie historie o nieuczynnych "babach w okienku" wypadłyby w europejskim rankingu blado. Przyjaciółka przysłała mi z Tuluzy wieloodcinkową epopeję o tym, jak próbowała we francuskim banku dokonać wpłaty na konto. Zajęło to kilka dni i wtedy zrozumiała, dlaczego Francuzi mają tak długie urlopy - połowę wykorzystują na wizyty w urzędach. Resztę - na studiowanie aktualizowanego co miesiąc przewodnika po zasiłkach, subwencjach i dotacjach. - A najgorsze, że za każdym razem, kiedy ktoś próbuje tu coś zmienić, organizują strajk i wszystko staje! - zakończyła.

    Poza tym Europa cierpi z powodu dolegliwości, które nas nie dotyczą. Podczas niedawnego spaceru po Paryżu obserwowałam wieloetniczne tłumy. Afrykańscy imigranci oferują breloczki w kształcie wieży Eiffla, ale to oni stanowią dziś najtrafniejszy symbol miasta. Podróżując naziemnymi liniami metra, łatwo zauważyć, że miasto jest podzielone na rasowe i narodowe dystrykty - na jednej stacji wsiadają Hindusi, na kolejnej Afrykańczycy, na następnej - sami Francuzi.

    Obietnica in blanco

    W wielonarodowej masie trudno utrzymać poczucie tożsamości. Mieszają się systemy wartości, wyznania i normy obyczajowe. Współistnieją na rzecz wolności i tolerancji, ale kosztem zacierania granic i częściowej amnezji. Kilka lat temu znajomy dostał stypendium na prestiżowej uczelni artystycznej w Londynie. Wyjeżdżał do świata liberalnego, gdzie nikt nie będzie piętnował jego homoseksualizmu. W rodzinnym mieście na południu Polski tego komfortu by nie miał. Ale to co kiedyś nazywał otwartym społeczeństwem, dziś utożsamia z otępiałą masą. Okazało się, że polski tradycjonalizm i obyczajowa zaściankowość, od których chciał się uwolnić, niosą ze sobą coś bezcennego. Coś, bez czego jako artysta czuje się niepotrzebny: - W Polsce ludzi można jeszcze czymś poruszyć, zdziwić, nawet oburzyć. Już nie mogę patrzeć na te pozbawione wyrazu londyńskie gęby, które wszystko widziały. Nic nie robi na nich wrażenia, nic nie czują.

    Rozumiem jego rozgoryczenie. Ja też uwierzyłam, że tam, gdzie jest więcej możliwości i pieniędzy, jakość życia musi być lepsza. Perspektywa Europy, którą byliśmy karmieni, przeistoczyła się w poważną obietnicę - weksel na przyszłe szczęście, gwarantowany przez polskie autorytety. Jeden z naszych wybitnych aktorów, który w latach 80. wyemigrował do Francji, mówił mi, że woli Paryż od Warszawy, bo tam jeszcze nigdy nie zabrudziły mu się buty. Moja rówieśniczka, która spędziła tam ostatnie pięć lat, wybuchła śmiechem: - Przecież Paryż to śmierdząca kloaka!

    Trzeba uważać, co się młodym opowiada. Nawet teraz, gdy na własne oczy zobaczyłam, że między Polską a Europą nie ma przepaści, mój nowy patriotyzm jest postawiony na głowie. Zaczynam lubić mój kraj za to, że nie jest tak zły, jak go sami namalowaliśmy.

    Paulina Wilk (fragment, "Rz", 3.10.2008)

Strona główna