David Quammen
(fragment książki "Zaraza. Najskuteczniejsi zabójcy naszych czasów",
Szerzyć się jak wirus Przez znaczną część XX wieku wirusy pozostawały niewidzialną tajemnicą, podobnie jak ciemna materia i Planeta X. Ich działania były bardzo brzemienne w skutki, lecz one same pozostawały nieuchwytne jak neutrony. Nie odkrył ich siedemnastowieczny pionier mikrobiologii Antonie van Leeuwenhoek ani bakteriolodzy Louis Pasteur i Robert Koch 200 lat później. Co prawda Pasteur interesował się wścieklizną jako chorobą, a nawet opracował szczepionkę przeciwko niej, ale nigdy nie oglądał na własne oczy wirusa wścieklizny, nie bardzo też wiedział, co to jest. Podobnie w 1902 roku William C. Gorgas wyeliminował żółtą gorączkę z Kuby, wdrażając program zwalczania komarów, chociaż nie miał pojęcia, jaki czynnik zakaźny przenoszą te owady. Sytuację tę można porównać do myśliwego, który z zasłoniętymi oczami strzela do kaczek, celując w miejsce, z którego dochodzi odgłos ich kwakania. Nawet wirus grypy z lat 1918-1919, który zabił blisko 50 milionów ludzi na całym świecie, pozostał upiorną zagadką, wówczas niewidzialną i niezidentyfikowaną. Wirusów nie było widać pod mikroskopem optycznym, nie dawały się hodować w kulturach z chemicznymi składnikami odżywczymi, nie można ich też było schwytać za pomocą ceramicznego filtra, co udaje się w przypadku bakterii. O ich obecności można było jedynie wnioskować. Dlaczego wirusy są tak nieuchwytne? Ponieważ są one nieskończenie małe, proste, lecz pomysłowe, anormalne, oszczędne, a w niektórych przypadkach piekielnie subtelne. Eksperci nie zgadzają się nawet co do tego, czy powinny się zaliczać do organizmów żywych, czy nie. Jeżeli nie, to przynajmniej można je uznać za mechanistyczny stenogram zasady życia jako takiej. A jednak pasożytują. Konkurują. Atakują i unikają. Walczą. Przestrzegają tych samych podstawowych nakazów co wszystkie żywe stworzenia - przetrwać, rozmnażać się, przekazać dalej swoje geny - i robią to przy użyciu skomplikowanych strategii ukształtowanych przez darwinowską selekcję naturalną. Ewoluują. Dziś wirusy na Ziemi doskonale nadają się do tego, co robią, gdyż przetrwały tylko najlepiej przystosowane. Słowo "wirus" ma znacznie dłuższą historię niż badanie istot obecnie kryjących się pod tą nazwą. Wywodzi się ono bezpośrednio od łacińskiego słowa virus, oznaczającego "truciznę, sok roślinny, śluzowatą ciecz". Niekiedy tłumaczy się je nawet jako "trujący śluz". W języku angielskim po raz pierwszy użyto go do określenia czynnika wywołującego chorobę w 1728 roku, chociaż przez resztę XVIII wieku, przez cały XIX wiek i kilkadziesiąt następnych lat nie istniało wyraźne rozróżnienie wirusa jako dość niejasnego terminu odnoszącego się do każdego drobnoustroju zakaźnego i bardzo szczególnej grupy bytów znanej dziś jako wirusy. Jeszcze w 1940 roku nawet Macfarlane Burnet czasami nazywał tak czynnik sprawczy gorączki Q, choć wówczas już doskonale wiedział, że to bakteria. Straszliwe skutki działania wirusów obserwowano na długo, zanim poznano ich tożsamość. Objawy kliniczne ospy, wścieklizny i odry - w przeciwieństwie do ich czynników sprawczych - były doskonale znane od kilkuset, a nawet od kilku tysięcy lat. Nie brakowało oryginalnych wyjaśnień przyczyn chorób ostrych i epidemii - miały je powodować miazmaty i "odrażające fetory", rozkładająca się materia i brud, ubóstwo, wola Boga, zły urok, zimno lub przemoczone stopy, lecz odkrywanie zakaźnych drobnoustrojów postępowało powoli. W latach czterdziestych XIX wieku niemiecki anatom Jacob Henle zaczął podejrzewać istnienie szkodliwych cząstek - istot lub rzeczy - zbyt małych, by można je było dostrzec pod mikroskopem optycznym, a jednak mogących przenosić określone choroby. Henle nie miał na to dowodów, a jego idea nie od razu się przyjęła. W 1846 roku duński lekarz Peter Panum był świadkiem wybuchu epidemii odry na Wyspach Owczych, odległym archipelagu położonym na północ od wybrzeży Szkocji, i dokonał wielu trafnych spostrzeżeń na temat tego, jak ta choroba przenosi się z człowieka na człowieka z opóźnieniem około dwóch tygodni (teraz nazywamy to okresem inkubacji) pomiędzy ekspozycją a wystąpieniem objawów. Robert Koch, student Jakoba Henlego w Getyndze, w swoich eksperymentalnych pracach z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XIX wieku posunął się znacznie dalej niż obserwacje i przypuszczenia, identyfikując drobnoustroje sprawcze wąglika, gruźlicy i cholery. Odkrycia Kocha, a także Louisa Pasteura, Josepha Listera, Williama Robertsa, Johna Burdona Sandersona i wielu innych, dostarczyły empirycznych podstaw dynamicznemu zbiorowi idei z końca XIX wieku, który nazywa się łącznie teorią zarazków lub zarazkową teorią chorób. Sygnalizowała ona odejście od anachronicznych wyobrażeń o szkodliwych wyziewach, tajemniczych jadach, zaburzeniach równowagi humorów, zaraźliwym gniciu i magii. Lecz zarazkami, którymi głównie zajmowali się Koch, Pasteur i Lister (jeżeli pominąć genialne przeczucie Pasteura dotyczące wścieklizny), były bakterie. A bakterie nie były aż tak niedostępne zmysłom. Dało się je oglądać pod obiektywem zwykłego mikroskopu. Można je było hodować w szalce Petriego (jej wynalazca Julius Petri był asystentem Kocha) na bogatej w składniki odżywcze pożywce agarowej. Były większe, toteż łatwiej było je badać niż wirusy. Kolejny ważny fragment układanki podsunęła agronomia, a nie medycyna. U progu lat dziewięćdziesiątych XIX wieku rosyjski naukowiec Dmitrij Iwanowski z Petersburga badał mozaikę tytoniową - chorobę powodującą wówczas duże straty na plantacjach w imperium rosyjskim. "Mozaikowe" plamy powodowały zahamowanie wzrostu i marszczenie liści, co przyczyniało się do spadku plonów. Wcześniejsze prace potwierdziły, że ta choroba była zakaźna - można ją było przenosić eksperymentalnie z jednej rośliny na drugą wraz z sokiem wyciśniętym z zakażonych liści. Iwanowski powtórzył eksperyment z transmisją, lecz uzupełnił go o jeden dodatkowy krok. Przepuścił sok przez filtr Chamberlanda, wykonany z nieszkliwionej porcelany z małymi porami, służący do oczyszczania wody przez wychwytywanie bakterii. Spostrzeżenie Iwanowskiego, że "sok z liści zakażonych mozaiką tytoniową zachowuje swoje własności zakaźne nawet po przefiltrowaniu", stanowiło pierwszą operacyjną definicję wirusa jako drobnoustroju zakaźnego, lecz "przechodzącego przez filtr" lub przesączalnego, czyli tak małego, że przenikał przez otwory, w których nie mieściły się bakterie. Wkrótce potem holenderski badacz Martinus Beijerinck niezależnie uzyskał ten sam wynik, a następnie poszedł o krok dalej. Po rozcieńczeniu przefiltrowanego soku z zakażonej rośliny i użyciu tak otrzymanego preparatu do zakażenia innej rośliny odkrył, że czynnik zakaźny zachowywał pełną siłę nawet po rozcieńczeniu. Oznaczało to, że patogen namnażał się w żywych tkankach drugiej rośliny, a więc nie była to toksyna - trująca wydzielina wytwarzana przez niektóre bakterie. Rozcieńczona toksyna działa słabiej i nie odzyskuje samoistnie siły działania. A badany czynnik owszem. Lecz nie rozwijał się on w pojemniku zawierającym wyłącznie przefiltrowany sok. Potrzebował czegoś innego. Potrzebował rośliny. Prace Martinusa Beijerincka, Dmitrija Iwanowskiego i kilku innych wykazały więc, że mozaikę tytoniową wywołuje istota mniejsza niż bakteria, niewidoczna pod mikroskopem i zdolna do namnażania się tylko w żywych komórkach. Określono zatem zasadnicze cechy wirusa, choć nikt jeszcze go nie widział. Beijerinck stwierdził, że czynnik wywołujący mozaikę tytoniową jest płynny i nazwał go contagium vivum fluidium, czyli zakaźnym żywym płynem. Późniejsze prace, w tym wynalezienie mikroskopu elektronowego w latach trzydziestych XX wieku, udowodniły, że się mylił w tej kwestii. Wirus nie jest cieczą, lecz ciałem stałym: bardzo drobną cząstką. Tyle o roślinach. Pierwszym odkrytym wirusem zwierzęcym był wirus pryszczycy, wywołujący kolejną poważną chorobę w rolnictwie. Bydło i świnie zarażały się nim drogą kropelkową i ginęły lub były poddawane ubojowi. Friedrich Loeffler i Paul Froesch z uniwersytetu w północnych Niemczech, stosując te same techniki filtrowania i rozcieńczania co Beijerinck, w 1898 roku udowodnili, że czynnik sprawczy pryszczycy również przenika przez filtr ceramiczny i jest zdolny do namnażania tylko w żywych komórkach. Loeffler i Froesch zauważyli ponadto, że może to być zaledwie jeden z przedstawicieli całej, dotąd nieodkrytej klasy czynników chorobotwórczych, do której prawdopodobnie zaliczały się mikroorganizmy zarażające ludzi i wywołujące u nich takie choroby jak ospa. Lecz pierwszą chorobą wirusową rozpoznaną u ludzi nie była ospa, a żółta gorączka, zwana też żółtą febrą. Doszło do tego w 1901 roku. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy William Gorgas rozwiązywał praktyczny problem żółtej gorączki na Kubie, wybijając tam wszystkie komary, Walter Reed i jego niewielki zespół mikrobiologów stwierdzili, że czynnik sprawczy choroby istotnie przenosiły komary. Był jednak zbyt mały, by mogli go zobaczyć. Od tego czasu naukowcy zaczęli używać terminu "wirus przesączalny", co było niezbyt eleganckim, lecz bardziej precyzyjnym odpowiednikiem dawnego określenia "trujący śluz". Na przykład Hans Zinsser w swojej książce "Szczury, wszy i historia z 1934 roku" (tłum. M. Grzywo-Dąbrowska, Z. Szymanowski, Warszawa 1939), klasycznej kronice poszukiwań i odkryć w medycynie, ogłosił, że "inspiruje go badanie tak zwanych wirusów przesączalnych". Wiele chorób epidemicznych, jak pisał Zinsser, "jest wywoływanych przez owe tajemnicze "cosie" - na przykład ospa, ospa wietrzna, odra, świnka, porażenie dziecięce, zapalenie mózgu, żółta gorączka, denga, wścieklizna i grypa, nie wspominając o dużej liczbie najważniejszych dolegliwości trapiących królestwo zwierząt". Zinsser domyślał się, że niektóre spośród chorób zwierzęcych mogą również występować w pierwszej kategorii - epidemii wśród ludzi - o czym świadczy następujące bardzo ważne spostrzeżenie: "Tutaj, podobnie jak w przypadku chorób bakteryjnych, ma miejsce ożywiona wymiana pasożytów między człowiekiem a światem zwierzęcym". Zinsser był myślicielem o niezwykle szerokich horyzontach, a także bardzo spostrzegawczym i doskonale wyszkolonym mikrobiologiem. Osiemdziesiąt lat temu dostrzegł, że tak niedawno odkryte wirusy mogą wywoływać najgroźniejsze choroby odzwierzęce. Niemożność wyhodowania wirusów in vitro sprawiła, że pozostawały one niewidoczne dla wczesnych badaczy, nieuchwytne w warunkach laboratoryjnych, lecz wskazywała również na ich najważniejszą cechę. Wirusy nie rozwijają się na podłożu z typowych składników odżywczych, ponieważ mogą się namnażać tylko w żywych komórkach. W żargonie technicznym są one "obligatoryjnymi (bezwzględnymi) pasożytami wewnątrzkomórkowymi". Są małe i mają równie małe genomy, uproszczone do absolutnego minimum zdolnego do oportunistycznej, zależnej egzystencji. Nie dysponują niezależnymi mechanizmami rozrodczymi. Więc pasożytują. Kradną. Wspomniałem, że wirusy są małe, ale co to właściwie oznacza? Przeciętny wirus jest około 10 razy mniejszy od przeciętnej bakterii. W układzie metrycznym, używanym w nauce, wirusy okrągłe mają średnicę od mniej więcej 28 nanometrów (czyli 28 miliardowych części metra) do mniej więcej 300 nanometrów. Ale nie wszystkie wirusy są okrągłe. Niektóre przypominają kształtem walce, inne sznurki, a jeszcze inne przywodzą na myśl koszmarnie zaprojektowane futurystyczne budynki lub lądowniki księżycowe. Niezależnie od kształtu mają znikomą objętość. Genomy upakowane w tak małej przestrzeni są odpowiednio ograniczone, od zaledwie 2 tysięcy do mniej więcej 1,2 miliona nukleotydów. Dla porównania genom myszy liczy około 3 miliardów nukleotydów. Do zakodowania pojedynczego aminokwasu potrzeba trzech zasad nukleotydowych, a do wytworzenia białka przeciętnie 250 aminokwasów (chociaż niektóre białka są znacznie większe). Produkcją białek sterują geny, a wszystkie inne zdarzenia zachodzące w komórce lub w wirusie stanowią następstwa reakcji wtórnych. Genom złożony zaledwie z 2 tysięcy liter kodu, 13 tysięcy (jak w przypadku grypy), lub nawet 30 tysięcy (jak wirus SARS), to zatem bardzo pobieżnie naszkicowana specyfikacja techniczna. Lecz nawet dysponując tak małym genomem, kodującym zaledwie 8 lub 10 białek, wirus może być bardzo przebiegły i skuteczny. Cztery zasadnicze wyzwania, przed którymi stoi każdy wirus, to jak się przedostać z jednego gospodarza na drugiego, jak przeniknąć do wnętrza jego komórki, jak wykorzystać jej wyposażenie i zasoby do stworzenia możliwie największej liczby kopii samego siebie oraz jak się wydostać z komórki i z organizmu jednego gospodarza do następnych. Budowa i kod genetyczny wirusa umożliwiają mu bardzo efektywną realizację tych zadań. Sir Peter Medawar, wybitny brytyjski biolog, który otrzymał Nagrodę Nobla w tym samym roku co Macfarlane Burnet, zdefiniował wirusa jako "złe wieści zapakowane w białko". Złe wieści to materiał genetyczny, który tak często (ale nie zawsze) wyrządza szkody gospodarzowi, ukrywając się i namnażając w jego komórkach. Osłonka białkowa nosi nazwę kapsydu. Kapsyd pełni dwie funkcje: chroni wnętrze wirusa, gdy potrzebuje ono ochrony, i pomaga mu wniknąć do wnętrza komórki. Pojedyncza, nienaruszona cząstka wirusa, zdolna do przetrwania poza komórką, nazywa się wirionem. Kapsyd określa również zewnętrzny kształt wirusa. Na przykład wiriony eboli i marburga wyglądają jak długie nitki, dlatego zaliczono je do grupy zwanej filowirusami. Wiriony innych gatunków mogą mieć kształty kuliste, jajowate, spiralne, a nawet ikosaedralne (tzn. dwudziestościenne, jak piłka nożna zaprojektowana przez Buckminstera Fullera). Wirion wirusa HIV-1 jest kulą. Wirion wścieklizny przypomina pocisk. Talerz eboli zmieszanej z hendrą przywodziłby na myśl capellini (makaron nitki) w lekkim sosie z kaparów. Wiele wirusów otacza dodatkowa warstwa, zwaną otoczką, zbudowana nie tylko z białka, lecz także z cząsteczek lipidów (komórek tłuszczowych) pobranych z komórki gospodarza - w niektórych przypadkach wyrwanych z jej ściany, gdy wirus ją opuszcza. Zewnętrzną powierzchnię osłonki może zdobić duża liczba kolczastych wypustek, przypominających detonatory dawnych min morskich. Te kolce pełnią kluczową funkcję. Są one swoiste dla każdego rodzaju wirusa - ich funkcję można porównać do klucza pasującego do molekularnych zamków znajdujących się na zewnętrznej powierzchni komórki docelowej. Pozwalają one wirionowi przyłączyć się do komórki - zadokować jak do kosmicznego statku bazy i otworzyć wejście. Swoistość kolców determinuje nie tylko rodzaj gospodarza, jaki dany wirus może zarazić, lecz także to, do jakich komórek w jego organizmie może on najskuteczniej przeniknąć - nerwowych, układu pokarmowego lub nabłonka dróg oddechowych, a zatem jakie choroby może wywołać. Chociaż kolce bardzo przydają się wirusom, jednocześnie stanowią ich słabe punkty, gdyż są one głównym celem odpowiedzi odpornościowej zakażonego gospodarza. Przeciwciała wytwarzane przez białe krwinki przyklejają się do kolców i uniemożliwiają wniknięcie wirionu do komórki. Kapsydu nie należy mylić ze ścianą komórkową ani z błoną komórkową. Struktury te pełnią po prostu podobne funkcje. U zarania wirusologii wirusy definiowano, używając przeczeń (nie dają się odfiltrować, nie dają się hodować na pożywkach chemicznych, są niezupełnie żywymi organizmami), a najbardziej fundamentalnym aksjomatem jest to, że wirion nie jest komórką. Nie funkcjonuje tak jak komórka, a nie ma zatem takich samych silnych ani słabych punktów. Wyjaśnia to odporność wirusów na antybiotyki - związki chemiczne cenione ze względu na swoją zdolność do zabijania bakterii (które są organizmami komórkowymi) lub przynajmniej do hamowania ich rozwoju i wzrostu. Penicylina uniemożliwia bakteriom budowanie ścian komórkowych, podobnie jak jej syntetyczne zamienniki, takie jak amoksycylina. Tetracyklina zakłóca wewnętrzne procesy metaboliczne, podczas których bakterie wytwarzają nowe białka konieczne do rozwoju i podziału komórek. Wirusy, pozbawione ścian komórkowych, bez wewnętrznych procesów metabolicznych, pozostają niewrażliwe na te zabójcze związki. Wewnątrz kapsydu wirusa znajduje się zazwyczaj tylko materiał genetyczny - zestaw instrukcji do budowania nowych wirionów według określonego wzorca. Te instrukcje może jednak wykonać tylko maszyneria żywej komórki. Materiałem genetycznym może być DNA lub RNA. Zależnie od rodziny, do jakiej należy wirus - rodzaju kwasu nukleinowego - może to być DNA lub RNA. Oba typy cząsteczek są zdolne do zapisywania i odtwarzania informacji, lecz każda ma swoje zalety i wady. Herpeswirusy, pokswirusy i papilloma wirusy zawierają DNA, podobnie kilka innych rodzin wirusów, o których zapewne nigdy nie słyszeliście, takich jak irydowirusy, bakulowirusy i hepadnawirusy (jeden z nich wywołuje wirusowe zapalenie wątroby typu B). Inne, w tym filowirusy, retrowirusy (najbardziej znanym ich przedstawicielem jest wirus HIV), koronawirusy (SARS) i kilkanaście rodzin, do których zaliczają się wirusy odry, nagminnego zapalenia przyusznic (świnki), hendry, nipah, żółtej gorączki, dengi, Zachodniego Nilu, wścieklizny, machupo, junin, lassa, chickungunya, wszystkie hantawirusy, wszystkie wirusy grypy i przeziębienia przechowują swoje informacje genetyczne w postaci RNA. Odmienne cechy DNA i RNA odpowiadają za jedną z najważniejszych różnic pomiędzy wirusami: szybkość mutacji. DNA jest cząsteczką dwuniciową, ułożoną w słynną podwójną helisę, a ponieważ jej nici pasują do siebie dzięki bardzo swoistym związkom między parami zasad nukleotydowych (adenina łączy się tylko z tyminą, a cytozyna tylko z guaniną), zazwyczaj naprawia ona błędy w położeniu zasad powstające podczas replikacji. Za naprawę odpowiada polimeraza DNA - enzym katalizujący syntezę DNA z pojedynczych nici. Jeżeli adenina zostanie omyłkowo wstawiona w miejsce połączenia z guaniną, polimeraza wykrywa ten błąd, cofa się o jedną parę, koryguje go, po czym kontynuuje pracę. Tak więc wskaźnik mutacji u większości wirusów DNA jest stosunkowo niski. Natomiast wirusy RNA, kodowane przez cząsteczkę jednoniciową pozbawioną takiego układu korekcyjnego - sprawdzającej pisownię polimerazy - charakteryzują się wskaźnikami mutacji, które mogą być nawet tysiąckrotnie wyższe. (Uzupełnienie: Istnieje mniejsza grupa wirusów DNA zapisujących swoje dane genetyczne na pojedynczych niciach DNA. Cechują się one wysokimi wskaźnikami mutacji, podobnie jak wirusy RNA. Istnieje również nieliczna grupa dwuniciowych wirusów RNA. Od każdej reguły są wyjątki, lecz odłóżmy na bok te drobne anomalie, ponieważ nasza opowieść jest już wystarczająco skomplikowana). Wspomniana cecha wirusów RNA jest tak ważna, że jeszcze raz powtórzę: wirusy RNA mutują bez umiaru. Mutacje wprowadzają zmienność genetyczną, a zmienność jest surowcem wykorzystywanym przez dobór naturalny. Większość mutacji jest szkodliwa, gdyż powodują one poważne zaburzenia budowy i funkcji, prowadzając nowo powstałe formy w ewolucyjne ślepe zaułki. Ale czasami okazuje się ona przydatna i adaptacyjna. Im więcej mutacji, tym większe prawdopodobieństwo, że pojawią się te korzystne. (Przy większej liczbie mutacji rośnie jednak także prawdopodobieństwo wystąpienia zmian niekorzystnych dla wirusa - właśnie to ogranicza maksymalną wartość wskaźnika mutacji). Wirusy RNA ewoluują zatem szybciej niż jakakolwiek inna klasa organizmów na ziemi. Właśnie ta ich cecha sprawia, że są tak niestabilne, nieprzewidywalne i nieznośne. Parafrazując żart Petera Medawara, nie każdy wirus to "złe wieści zapakowane w białko" - a przynajmniej nie są to złe wieści dla każdego zakażonego gospodarza. Czasami bywają po prostu obojętne. A czasami korzystne - niektóre wirusy wręcz dbają o zdrowie swoich gospodarzy. Zakażenie nie zawsze musi pociągać za sobą znaczne szkody; terminem tym określa się po prostu trwałą obecność pewnego drobnoustroju w organizmie. Wirus niekoniecznie osiąga cokolwiek, wywołując chorobę u gospodarza. Jego własny interes wymaga jedynie replikacji i transmisji. Owszem, wirus przedostaje się do komórek i podporządkowuje sobie ich fizjologiczną maszynerię po to, by wykonywać kopie samego siebie, owszem, prawdopodobnie zniszczy te komórki, gdy będzie je opuszczał, lecz może nie tak wiele komórek, by spowodować w organizmie poważne szkody. Może też dyskretnie zamieszkiwać u gospodarza, nie zwracając na siebie większej uwagi, rozmnażać się w umiarkowanych ilościach i przenosić z jednego osobnika na inne, nie wywołując żadnych objawów. Na przykład związek między wirusem a gatunkiem rezerwuarowym zazwyczaj zasadza się na takim zawieszeniu broni, osiąganym czasami po długotrwałych kontaktach i wielu pokoleniach wzajemnych dostosowań ewolucyjnych: wirus staje się mniej zjadliwy, a gospodarz bardziej tolerancyjny. Ta właśnie cecha częściowo definiuje gatunek rezerwuarowy: nieobecność objawów. Ale nie każda relacja wirus-gospodarz ewoluuje w kierunku tak przyjaznego współistnienia. To dość szczególna postać równowagi ekologicznej. I tak jak wszystkie postaci równowagi ekologicznej jest ona tymczasowa, prowizoryczna i warunkowa. Kiedy nastąpi przeskok - transmisja wirusa do nowego gatunku gospodarza - rozejm zostaje zerwany. Tolerancja nie przenosi się z gatunku na gatunek. Równowaga zostaje naruszona. Pojawia się zupełnie nowy związek. A wirus, świeżo usadowiony w organizmie nieznanego gospodarza, może się okazać nieszkodliwym pasażerem, umiarkowaną niedogodnością, utrapieniem lub prawdziwą katastrofą. Wszystko zależy. David Quammen
|