Rafał Grądzki
Wwąchuję się w jego ciuchy, a przed snem na poduszce obok, układam jego podkoszulki. Scyzoryk - Stoję w krematorium. Kilka metrów dalej palą się zwłoki mojego partnera. Czuję, że chce mi się siku. Wychodzę na zewnątrz. I nagle myślę: "Ty chcesz szczać, kiedy on tam płonie?". Żal zwala mnie z nóg. Leżę i wyję. Opowiada Dorota, trójmiejska fotografka. - Od rana czekam w domu na jego powrót. Dzwonię, by zapytać, jak trasa i co słychać. Odbiera obcy człowiek. Mówi, że jest policjantem i że właściciel telefonu, na który dzwonię, zginął w wypadku. Myślę, że jest to bardzo głupi żart. Jestem wściekła. Wydzieram się do telefonu. Zaklinam, żeby się nie wygłupiał. W końcu zaczynam rozumieć. Mój ukochany ginie na trasie numer siedem, siedemdziesiąt kilometrów od domu, w dniu, w którym nasz syn kończy siedem tygodni. Jest 7 sierpnia, godzina siódma rano. Co czuję? Bezsilność. Raz po raz wywrzaskuję pytanie: "Dlaczego?!". Jestem pusta. I nagle przychodzi spokój. Na stypie pocieszam innych. Mówię, że to był ten moment, kiedy on miał odejść. Przypominam sobie słowa, które wypowiadał w chwilach największego szczęścia: że już wie, co to jest prawdziwa miłość, i teraz może umrzeć. I że jestem jego ostatnią kobietą, a nasz syn jest jego ostatnim dzieckiem. Kilka dni później jestem w naszym drugim mieszkaniu. Biorę do ręki pierwszą z brzegu książkę i czytam w miejscu, gdzie włożył zakładkę. "Impertynencją jest niemalże myśleć, że jesteśmy nieśmiertelni. Brakiem pokory jest nie zgadzać się na śmierć". Spoglądam na półkę. Leży na niej obraz. Podchodzę i przyglądam mu się z bliska. Widzę wielkie drzewo z twarzami wyłaniającymi się z liści i płynącą dookoła pnia rzekę. Po prawej stronie dostrzegam śmierć z kosą, po lewej słońce, na dole kobietę z dzieckiem. Nie wiem, skąd jest ten obraz, nigdy go tu wcześniej nie widziałam. Znajduję medalion. Mój partner twierdził, że chroni go przed złem. Tego dnia go nie założył. - Zabieram kilka książek i obraz. Do kompletu dorzucam jeszcze jego ulubiony scyzoryk. Medalion zakładam na szyję. Resztę rzeczy pakuję w kartony. Nie potrzebuję ich. Część bez zastanowienia oddaję bratu, pozostałe jakiś czas później trafiają do różnych ludzi. Obraz wieszam na ścianie. Z policji dostaję jego zegarek. Na szybce zostały ślady krwi. Chowam go do szuflady. Jeszcze przez jakiś czas próbuję zachować jego obecność. Wwąchuję się w jego ciuchy, a przed snem na poduszce obok układam jego podkoszulki. Skrzętnie zbieram wszystkie zdjęcia i filmy. Robię kilka zapasowych kopii. To najbardziej chronione dane na moim komputerze. Jak jest teraz? Obraz zniknął ze ściany. Zdjęłam go kilka lat temu. Po roku od pogrzebu przestałam nosić medalion. Książki pomieszały się z innymi. Scyzoryk należy do syna. Wie, kto był jego poprzednim właścicielem. Zegarek wciąż leży w szufladzie. Mogłam się uprzeć i cały czas być ofiarą. Walić głową w ścianę i żyć żalem. Albo przyjąć, że zginął tak, jak chciał, na swoim ukochanym motocyklu. Pomyślałam, że muszę pozwolić mu odejść. Rzeczy są już tylko pamiątkami opowiadającymi historię rodziny. To już nie są jego osobiste przedmioty. Ciała już nie ma, ale on wciąż jest. Kolczyki - W sieni stoją mężczyźni - opowiada Magda, dyrektorka personalna w firmie IT. - Krępi, barczyści, zasuszeni, w ciemnych garniturach i skórzanych kurtkach. Na czerstwych, ogolonych twarzach nie widać emocji. Stoją i słuchają głosów z wnętrza domu. W głównej izbie stoi trumna z ciałem babci Heleny. Niezbyt duża, bo babcia nie należała do wysokich. Niezbyt ciemna, żeby nie wyglądała w niej zbyt staro. I niezbyt jasna, bo przecież nie była już taka młoda. Babcia ubrana jest w ciemną, granatową sukienkę i czarne buty. "Mamo, co to za wianuszki i zboża w trumnie poupychałaś?" - pytam zdziwiona. "Babcia sobie zażyczyła - mówi mama, jakby to była zupełna oczywistość. - Chciała dokładnie tak, jak Maryja, gdy ją do nieba brali". Patrzę na stojące w kącie gromnice i słucham, jak jedenastoletni chłopczyk bez zająknięcia odmawia koronkę. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodzą słowa przeraźliwie smutnych, żałobnych pieśni. Nagle mama podchodzi do trumny, wprawnym ruchem zdejmuje babci z uszu kolczyki i wciska mi je w dłoń. - Tam, gdzie idzie, już się jej nie przydadzą - mówi. Na złocie dostrzegam czarny nalot i fragmenty naskórka. Pół roku później czyszczę je i zakładam. Wracają wspomnienia. Była mądra. Skończyła cztery klasy podstawówki, a znała odpowiedź na większość moich pytań. Piekła chleb na zakwasie jak nikt inny na świecie. Rozmawiała z kwiatami. Zabierała mnie na jagody i uczyła rozpoznawać drzewa, ptaki i grzyby. Powtarzała, że modlitwy i kieliszeczka się nie odmawia. Mówiła zwięźle i bez ogródek. Miała swój charakter. W gniewie potrafiła plunąć w twarz. Nie narzekała i niczym się przesadnie nie przejmowała. Mówiła: "Zimą umrzeć nie mogę, bo wtedy ziemia skuta lodem i grób trudno wykopać. Latem też źle umrzeć, bo wtedy much dużo. I żeby tylko nie w nocy, bo wtedy ze snu wybiję córkę i przestraszę". Umarła na wiosnę. We śnie. W słoneczne popołudnie, w swoim drewnianym domu na Podlasiu. Tak jak chciała. Miała 94 lata. Patrzę w lustro i oswajam jej nieobecność. Przywołuję z pamięci kilka obrazów. Razem obieramy jabłka na szarlotkę. "Cieniej obieraj!" - strofuje. Idziemy na jagody, ona w torbie po cukrze zabiera na drogę placki na sodzie. "Nie duś tych jagód, zobacz, jakie moje suchutkie!". Łuszczymy fasolę. "Nie grymaś. Już prawie koniec!". A jak już się naobieramy, nazbieramy, nałuszczymy, to usiądziemy na ławce pod lipą i napijemy się wina. A ona skrzywi się i powie: "Dobre, bo zimne i mokre". Pokój Adaś zmarł cztery lata temu na białaczkę. Miał dziesięć lat. Jego pokój wciąż istnieje. Na białych drzwiach, pod uśmiechniętym McQuinnem dziecięca rączka napisała: "Adaś". Szare ściany, kwadratowy dywan. Na nim boisko, bloki, góry, jezioro, las. I drogi. Nie jeździ już nimi żadne auto. Przy balkonowych drzwiach szara sofa z żółtym kocem. Ponoć świetnie się na niej śpi. Na półkach niebieskich mebli dziecięce książki, dziesiątki samochodów i rządek gier na konsolę. W szafach ubrania. Na biurku mały szary telewizor, lampka i zegar w kształcie Złomka. W kącie misie upchnięte w siatkowym koszu. Nikt ich już nie przytula. - Miałam pomysł, by wszystko rozdać - opowiada Jola, mama Adasia. - Miałam, ale tylko przez chwilę. Kilka tygodni po pogrzebie zadzwoniła moja siostra. "Śnił mi się dzisiaj Adaś - powiedziała. - Mówił, że nie chce, by oddawać jego rzeczy". - Dziś nie wyobrażam sobie, by ktoś je przejął, by chodził w jego ubraniach lub bawił się jego zabawkami. Trzymam je dla wnuczki i wnuka. Podczas porządków Jola odkryła pod kanapą auta, którym Adaś poodcinał dachy. - Kochał oglądać programy o tuningu pojazdów. Musiał ćwiczyć nowe umiejętności. Często mówił, że gdy dorośnie, będzie miał swój warsztat samochodowy i raz w tygodniu będzie robił sobie wolne, by spędzić czas ze swoją żoną. Był najmłodszy z trojga rodzeństwa. Trochę przypadek. Taki cud właściwie. Strasznie się o niego bała. Była przewrażliwioną mamą. - Nie pogodziłam się ze stratą. I nigdy się nie pogodzę. Uczę się jakoś żyć. I ten pokój trochę mi w tym pomaga. Tłumaczę sobie, że Adaś po prostu szybciej się wyprowadził. A rzeczy zostawił. Trochę dobrego Metalowa kasetka wygląda na kutą. Wyścielono ją delikatnym, tkanym materiałem w kratę. W środku równo obok siebie leżą: czarna, sfatygowana papierośnica, etui z okularami, paszport, kwitki rentowe, zdjęcie z przyjęcia, pierwsza i jedyna wypłata emerytury, stary, zielony dowód osobisty, otwieracz do piwa, karteluszek z numerem do nie wiadomo już czego i jakieś dokumenty owinięte w folię. Stoi na półce meblościanki. Życie zamknięte w pojemniku o rozmiarach tostera. Mariola, 59-letnia mieszkanka kilkudziesięciotysięcznego miasta na północy Polski, siedzi u szczytu stołu. Patrzy w zadumie przez balkonowe okno. - Pierwsze pięć lat z mężem to był dobry czas. Pobraliśmy się na początku lat 80. Wtedy w domu nie było wódki. Tylko raz w miesiącu pół litra, bo wtedy wszystko kupowało się na kartki. Piło się po obiedzie: jeden kieliszek do kawy i ciasta. Dobre poszło, kiedy zmarł jego brat alkoholik. Pamiętam, jak na pogrzebie, kiedy spuszczali trumnę do dołu, mąż głośno powiedział: "Marian, ja cię zastąpię". I zastąpił. Był maszynistą. Poszedł na wąskie tory, między same ochlajdupy. Mariola nerwowo zaciąga się papierosem. - Na początku upijał się raz w tygodniu, potem coraz częściej. W końcu pił już codziennie. Wspólnie z kolegą sprzedawali resztki paliwa z cystern. Wszystko szło na wódkę. Ktoś ich w końcu podkablował i mąż dostał dyscyplinarkę. Wyciąga ze szkatułki zafoliowane kartki. - To dokumenty pożyczki, którą wziął w tajemnicy przede mną. Umarł, zanim zdążył ją przepić. Miała być niby na prezent, na wesele dla córki. Czemu ją tu trzymam? Był zawsze mądrzejszy, piorun jeden, nigdy się nie słuchał, zawsze musiał po swojemu! Żeby jeszcze było z tego cokolwiek konkretnego, ale nie, wszystko szło w gardło. Trzymam to, żeby po latach nikt nie mówił, że niespłacone. A że on wziął ten kredyt, to i papiery są w jego rzeczach. Mariola długo wpatruje się w blat stołu. - Jak umarł, to świat mi się zawalił. Oczywiście, że były złe chwile. Ale były i dobre. Dzieci mamy, wnuki. Wprawdzie od dawna nie było już między nami miłości fizycznej, ale ta miłość w sercu została. I jest do dziś. Ja go sobie wybrałam. Jego mi przeznaczył Bóg. Co z tego, że bił. Tylko kilka razy. Potem przestał, bo mu powiedziałam, że jak jeszcze raz to zrobi, to pójdę siedzieć, ale mu oddam. Więc tylko szarpał. W gębie był silny. Wyzywał, awantury robił. Ale tylko wtedy, gdy był pijany. Po pogrzebie wyczyściła mieszkanie. Wyrzuciła ubrania, starą wersalkę, na której znalazła go martwego, pościel, buty, kapcie. Wszystko. Została tylko kasetka. Czasami siada przy stole, otwiera ją i wspomina. - Żeby on był taki zawsze jak przez te pierwsze lata. Ale przez to picie pieniędzy brakowało, wszystko było na mojej głowie, o wszystko musiałam z nim walczyć. Dlaczego nie odeszłam? Człowiek, jak już sobie drogę ustawi, to wszystko przetrwa. A z chwilą śmierci zapomina się to, co było złe, a zostają tylko dobre wspomnienia. A on miał trochę dobrego. Dzieciom kieszonkowe dawał. W domu czasem pomógł. I takiego chcę go pamiętać. List - Matka zmarła na raka. Kiedy robiłem porządki w jej rzeczach, znalazłem list od jej faceta - wspomina Marcin, właściciel trójmiejskiej firmy doradczej. - Leżał zwinięty w czerwonym atłasowym pudełeczku, ukryty pod medalem. Pożegnalny, smutny list. Długie milczenie. - Lubiłem tego gościa. Był drugim najważniejszym mężczyzną w moim życiu. Ojciec rozwiódł się z mamą, kiedy miałem pięć lat. Trzy lata później powiedział, że chce wrócić. Zupełnie nie miałem do niego zaufania, więc kazałem mu podpisać zobowiązanie, że naprawdę to zrobi. Matka uwierzyła. Zerwała z tamtym facetem. Sam ją do tego namawiałem. Ale ojciec nie wrócił. Mama została sama do końca życia. Z niespełnioną miłością. Kiedy mieszkał w naszym domu, czułem jakąś normalność. Że jest, jak są święta, że leżą razem w łóżku, że czujesz się jak w normalnej rodzinie. Z jednej strony jestem dziś na nią zły, że z nim zerwała. Nie powinna kierować się jękami ośmiolatka. Ja wtedy nic o życiu nie wiedziałem! Z drugiej - czuję ogromny smutek, bo domyślam się, jak było jej trudno. Nie wiem dokładnie, gdzie schowałem list. Pewnie razem z innymi drobiazgami leży na szafie w pudle, w takim moim kartonie wspomnień. 10 centymetrów prawdy Agnieszka nie znała ojca. Mama mówiła, że jej nie chciał. Nie wierzyła. Chciała wiedzieć, co o niej myśli, co naprawdę do niej czuje. Czy ją kocha? Miała 31 lat, trzy fakultety, pracę barmanki i trochę pojęcia o życiu. Nie chciała się opierać na opowieściach innych. Czuła się trochę winna, że wciąż nie ma z nim kontaktu. W końcu był jej tatą. Do Krakowa pojechała w Wielki Piątek 2017 roku. Towarzyszył jej mąż. By dodać odwagi albo pomóc, gdyby było trzeba. Na drzwiach ojcowego mieszkania zobaczyła czerwone policyjne plomby. Pojechała na komendę. Policjanci byli bardzo podejrzliwi. Zanim się dowiedziała, że dwa dni wcześniej karawan zabrał trupa ojca do kostnicy, przez godzinę sprawdzali, z kim naprawdę mają do czynienia. Córka? Jaka córka?! Przecież w żadnym rejestrze nie ma informacji o córce! Do mieszkania weszli kilka tygodni później. Mieli na sobie specjalne skafandry i maski. Na stole w kuchni wciąż stał kubek z herbatą, obok leżała wizytówka lekarza i karteczka z zapisanym do obejrzenia programem telewizyjnym. Lodówka była pełna jedzenia, a łóżko wyglądało tak, jakby ktoś dopiero co z niego wstał. W powietrzu unosił się koszmarny, mdlący smród. Zwłoki leżały na podłodze tak długo, że trupi jad zdążył wyżreć dziurę w parkiecie. Ojciec nie umiał już utrzymać porządku. Mieszkanie przypominało skład rupieci. Agnieszka brała do ręki każdy papier, każdy ciuch, każdy dokument i przedmiot. Sortowała, układała, liczyła. 42 żelazka, 158 krawatów, 50 kompletów pościeli, 40 kompletów ubrań wyjściowych (spodnie, marynarka, koszula), 130 ręczników, 20 piżam. Sznurówki przestała liczyć, kiedy doszła do 300. Nikt nie zsumował kapci i butów, butelek wódki z wypchanego po brzegi barku, setek garnków, rondli, patelni. I segregatorów z rachunkami za prąd, gaz, telefon i każde zakupy od początku lat 90. Zapełnili po brzegi trzy kontenery. Nie ruszyli czterech piwnic. Wciąż nie wiadomo, co w nich jest. "Co ja tu robię?" - myślała. Gdyby nie mąż, nie dałaby rady. Między szpargałami znalazła trzy wersje testamentu. Według ostatniej miała być wydziedziczona. Do domu zabrała kilka zdjęć, sygnet, obrączkę i gruby na dziesięć centymetrów plik kartek ułożonych kolorami. Zapiski ojca z ostatnich kilkudziesięciu lat życia. Przeczytała je w autobusie w czasie powrotu do domu. Dowiedziała się, że była dla niego nikim. Że nienawidził jej jak nikogo innego na świecie. Że nazywał ją bękartem. Najstraszliwsze słowa napisał, gdy miała cztery lata. "Kurwa mać! Co ja ci zrobiłam, tato?! Przecież w ogóle mnie nie znałeś!". Przeczytała każdą kartkę. Trzy razy. Wciąż czuje żal. I gniew. Bo co właściwie czuć, gdy człowiek dowiaduje się, że znaczy mniej niż rzecz? Dotyk słonika - Mama była psychoterapeutką, pracowała z ofiarami nadużyć seksualnych, patologicznymi rodzinami i z dorosłymi dziećmi alkoholików. Na imię miała Zofia, choć wszyscy mówili na nią Zojka. Byłyśmy ze sobą bardzo blisko. Mówiła: "Emocje są faktami. Słuchaj ich uważnie". Zawsze się jej radziłam - opowiada Joanna, promotorka w ogólnopolskim wydawnictwie. - Miała 53 lata, gdy zachorowała na ostrą białaczkę szpikową. Po roku chemioterapii postawiła wszystko na jedną kartę. Zgodziła się poddać autoprzeszczepowi. Sześć tygodni spędziła w izolatce. Nie mogłam jej odwiedzać. Krew jest nośnikiem odporności, a jej ciało przez jakiś czas nie miało w sobie ani kropli. Przy życiu utrzymywała ją specjalna mieszanka wzbogaconych chemicznie płynów. Ostatni raz widziałam ją przez szpitalne okno. Umówiłam się przez telefon, że o konkretnej godzinie podejdzie do szyby. Pomachałyśmy do siebie. Dwa tygodnie później nie odebrała już telefonu. Przeczuwałam to, kiedy podczas jednej z rozmów powiedziała: "Bardzo bym chciała pobyć jeszcze twoją mamą, ale chyba nie dam rady". Jej śmierć była przełomowym wydarzeniem w moim życiu. Zachwiało się moje poczucie bezpieczeństwa. Byłam na krawędzi. Przez jakiś czas skupiłam się tylko na przetrwaniu. Nie wiem, ile razy wystukałam jej numer, by wysłuchać: "Cześć, tu Zojka. Zostaw wiadomość". Z początku ani tata, ani ja nie chcieliśmy nic ruszać w mieszkaniu. Ubrania pooddawałam znajomym chyba po dwóch latach. Długo przekopywałam się przez papiery. Notatki, materiały na szkolenia i warsztaty, próbki pisarskie, listy, kalendarze z zapiskami, karteluszki. Skrawki życia, okruchy myśli i fragmenty charakteru. Odkryłam, że skrzętnie kolekcjonowała rzeczy, które jej dawałam przy różnych okazjach. Laurki, listy, wiadomości na karteczkach. Poczułam się otulona jej miłością. Wiedziałam, że byłam dla niej kimś ważnym. Może nawet najważniejszym. Zostawiłam sobie listy, które do mnie pisała, kiedy byłam małą dziewczynką. Kilka myśli, którymi wtedy się ze mną dzieliła, wciąż jest aktualnych. "Rób to, co lubisz i co uważasz za słuszne. Podążaj za swoim głosem, miej zrozumienie dla innych". Była mnie ciekawa i obchodziło ją, co myślę. Pozwoliła mi być sobą. Za to jestem jej najbardziej wdzięczna. Wciąż pamiętam jej ciało. Bardzo często się przytulałyśmy. Lubiłam kłaść głowę na jej kolanach. Głaskała mnie wtedy po włosach. Dotyk jest bliskością. Zauważeniem drugiej osoby. We mnie to zostało. Gdy urodziłam pierwsze dziecko i w środku nocy przyszła pora na karmienie, czułam, że jestem dokładnie w tym miejscu i w takiej sytuacji, w jakiej chciałam być. Wszyscy dookoła mnie spali, a ja znajdowałam się w centrum wszechświata, w pełni szczęśliwa i spełniona. Rzeczy ożywiają pamięć. Wolę popatrzeć na zdjęcie lub poczytać zapiski, niż odwiedzić jej grób. Zamykam oczy i wracam w jej objęcia. Przypominam sobie, co mówiła, czuję zapach i fakturę jej skóry, dotykam jej włosów, popatrzę w oczy. Do tej pory potrafię odtworzyć w głowie najdrobniejszy szczegół. Wizyta na cmentarzu nie daje mi poczucia, że z nią obcuję. Bo jej tam już nie ma. I nigdy nie było. Chodzę tam tylko z tatą i dziećmi w czasie różnych świąt. Symbolem tego, kim dla siebie byłyśmy, jest plastikowy malutki zielony słonik. Dawałam go mamie przed jej każdą podróżą. Miał ją strzec i przynosić szczęście. Nie było mowy, by wyjechała bez niego. Miałam kilka lat, gdy zabrała go raz pierwszy. Ostatni był chyba po maturze. Dziś słonik należy do moich córek. Chciałabym, by w jakiś sposób ją poznały. To największy ból, największa dziura w sercu, że tak się nie stało. Z jedną rzeczą nie mogłabym się rozstać. To portretowe zdjęcie mamy. Dlaczego? Spogląda z niego prosto na mnie. Sprawia wrażenie zamyślonej i trochę smutnej. Cała ona. Chcę czasem w te oczy popatrzeć. Zadać jakieś pytanie i opowiedzieć o moim życiu. Że nie zmarnowałam tego, co mi dała. Cięcie Paweł prosi o całkowitą anonimowość. - Wszystko po starym wyjebałem! Wszystko! Madonna - W pokoju babci nad łóżkiem wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Stary, jeszcze sprzed wojny. Babcia miała kilka lat, gdy zachorowała i przestała widzieć. Moja prababcia Marianna udała się na Jasną Górę. Przywiozła stamtąd ten obraz. Babcia uważała, że to dzięki niemu odzyskała wzrok. Gdy przyjeżdżałam do niej w odwiedziny, zawsze pod nim siadałyśmy i rozmawiałyśmy. Z czasem zaczął się rozpadać. Płótno odchodziło od ramy. Babcia postanowiła wzmocnić całość drucikami i tasiemkami. I wisiał tak dalej nad jej głową, powiązany, połatany. Anna, dziennikarka ogólnopolskiej gazety, wchodzi do sypialni. Ze ściany naprzeciw łóżka spogląda smutna, ciemnolica Madonna. - Pierwszy raz pomyślałam, że chciałabym go mieć, gdy świętowaliśmy jej 90. urodziny. Tak pięknie wtedy tańczyła. Zofia zawsze była ze mną. Miałam kilka lat, a ona była. Chodziłam do liceum, a ona była. Przekroczyłam trzydziestkę, a ona była. Święcie wierzyłam, że dożyje stu lat. Długo przygotowywała się na śmierć. Trzymała w szafie komplet ubrań do trumny. Przymierzała je od czasu do czasu, a kiedy odkrywała, że są już za małe, wymieniała cały zestaw na nowy. Zmarła nagle, jesienią 2015 roku. Przestało jej bić serce. Tak po prostu. Kiedy Anna wieszała obraz nad swoim łóżkiem, pomyślała, że tak naprawdę to chciałaby go teraz nie mieć. Przecież babcia miała żyć sto lat. - Tyle po nas zostaje. Meble, ubrania, książki, naczynia. Boli mnie świadomość, że większość z nich trafia na śmietnik. No bo co na przykład zrobić ze starym futrem albo zniszczonymi butami? Coraz częściej myślę o śmierci rodziców. Przeraża mnie liczba zgromadzonych przez nich przedmiotów. Postanowiłam, że gdy będę umierać, chcę mieć jak najmniej. Nie chcę robić problemu komukolwiek, kto po mnie będzie sprzątał. Bo to naprawdę okrutne, że człowieka już nie ma, a jego rzeczy wciąż istnieją. Pamiątki nie oswajają śmierci. Raczej o niej przypominają. Babcia zmarła w listopadzie, a w sierpniu przywiozłam jej z wakacji w Budapeszcie obrus. I po co? Kolejny przedmiot, z którym nie wiadomo co zrobić! Anna nie wie, co stanie się z obrazem, kiedy umrze. Nie ma i nie chce mieć dzieci. - Nie jestem pewna, dlaczego go zatrzymałam. Gdy byłam dzieckiem, głęboko wierzyłam w Boga. Lubiłam msze, lubiłam obrządek, śpiewy, zapach kadzidła. Chłonęłam każde słowo kazania. Kiedy byłam nastolatką, miałam już wątpliwości. Jako dorosła uważam, że po śmierci nie ma już nic. Tylko ciemność, pustka i robaki. Czasem myślę, że ten obraz jest moją tęsknotą za łaską wiary. Niezależną od rozumu i woli. By było trochę lżej. Imiona Marioli, Pawła i Doroty na ich prośbę zostały zmienione. Rafał Grądzki ("Duży Format", 29.10.2018)
|