Klasa ziewających Einsteinów

Aleksandra Szyłło


    Idziemy na wycieczkę do lasu i nie ma oddzielnie biologii, oddzielnie fizyki, matematyki, polskiego, tylko jest ciekawość. Z Marią Mach* rozmawia Aleksandra Szyłło.

    Aleksandra Szyłło: Po co jest szkoła?

    Maria Mach: Pyta pani o szkołę, którą mamy, czy taką, o której chcemy pomarzyć?

    Zacznijmy od tej, która jest.

    - Dobrze. W takiej sytuacji zawsze trzeba zacząć od zastrzeżenia. Jak mówię: "dzisiejsza polska szkoła", to świadomie uogólniam. Mówię o głównym trendzie, który skądś wynika i ma poważne konsekwencje dla całego społeczeństwa. A jeśli tu czy tam jeden nauczyciel czy szkoła działa wbrew, to fantastycznie, ale to nie zmienia prawdy o całości.

    Teraz wróćmy do pytania. Szkoła jest, po pierwsze, żeby przechowywać nam dzieci. Oboje rodzice mogą pracować i załatwiać swoje sprawy i w tym czasie są spokojni, że ich dziecko jest pod kontrolą.

    Po drugie, szkoła jest po to, żeby ujednolicać. Doprowadzamy do tego, że 25 czerwca o danej godzinie wszystkie dzieci z danego rocznika rozwiążą ten sam test, według tego samego klucza. Test jest tak zaplanowany, a dzieci tak przygotowywane, że z góry wiadomo, że najwięcej dzieci dostanie średnią liczbę punktów.

    Po trzecie, szkoła jest po to, żeby wyszukiwać błędy i przekreślać je na czerwono. Dosłownie i w przenośni. Uczniowie mają dążyć do jednego, bezbłędnego, wzorca. Szkoła jest dinozaurem. I niestety większość propozycji reform kojarzy mi się z debatą, czy baletnica ma wystąpić w różowej czy niebieskiej sukience. Ale nikt nie widzi, że ona najpierw musi zdjąć narciarskie buty, żeby w ogóle móc zatańczyć. Pod względem strukturalnym szkoła mieści się gdzieś pomiędzy koszarami, więzieniem a szpitalem.

    Porównanie do koszar i więzienia już słyszałam, do szpitala jeszcze nie.

    - No jak to? Leczy z błędów. System jest znacznie mniej nastawiony na wykrywanie i rozbudzanie pasji, wzmacnianie indywidualności, wysłuchiwanie pytań uczniów, a bardziej na diagnozowanie odchyleń od normy i bezwzględne ich korygowanie. Czy to w sposobie pisania literek, czy tempie pracy, czy przedmiocie zainteresowań. W przychodni na bilansie dwu-, sześcio- czy dziesięciolatka w centylach określamy, czy mieści się w normie. I w szkole to samo. Tymczasem uczeń powinien być miarą sam dla siebie, ponieważ dojrzewamy nielinearnie. To sama praca ma sprawiać dzieciom przyjemność, bo bywa tak, że przez dłuższy okres wkładamy w coś ogrom pracy - i nic. Długo nie ma eureki.

    Porównanie do koszar czy więzienia wynika z liczby kontroli. Teraz wszyscy siedzimy i przepisujemy zdanie, teraz rysujemy, teraz kończymy rysować. Merytorycznie natomiast szkoła dinozaur jest bardzo przywiązana do podziału na dyscypliny. Nawet nie potrafimy tak zrobić, żeby ich program był skorelowany ze sobą. A przecież to się ma nijak do rzeczywistości. Idziemy na wycieczkę do lasu i nie ma oddzielnie biologii, oddzielnie fizyki, matematyki, polskiego, tylko jest ciekawość. I rodzące się z niej pytania.

    Jednym z największych problemów szkoły jest to, że pozornie zarzuciła wychowywanie i uważa, że zajmuje się głównie uczeniem.

    Dlaczego pozornie?

    - Bo praca wychowawcza wre, nie da się jej nie wykonywać, jeśli się przebywa z dziećmi. Wychowywanie nie działa przecież w ten sposób, że teraz ogłoszę, że będę przez chwilę wychowywać, np. na pogadance na lekcji wychowawczej. To idzie poprzez przykład. A szkole się wydaje, że zostawi wychowywanie rodzicom i skupi się na wlewaniu oleju do głowy.

    Aż się boję, co by było, gdyby szkoła teraz zabrała się do wychowywania. Na kogo będą mi wychowywać dziecko? Na "prawdziwego Polaka"? Na "lewaka"? Mamy chyba taką niepisaną umowę, że szkoła, w możliwie neutralny ideologicznie sposób, ma doprowadzić moje dziecko do tego, by zdało świetnie maturę i dostało się na przyszłościowe studia. Wtedy jako matka będę mogła otrzeć pot z czoła.

    - Czyli priorytetem są kasa i posada. Te wartości promuje szkoła. Ustawia uczniów w indywidualnym wyścigu po pozycję, prestiż i pieniądze. Dieta duchowa naszych wychowanków to są hamburgery. Dla najlepszych hamburgery w rozmiarze XXL. I nawet nie bierzemy pod uwagę tego, co coraz głośniej mówią pracodawcy, to znaczy, że potrzeba absolwentów umiejących pracować zespołowo, a nie w pojedynkę.

    Jest jeszcze jeden powód, dla którego istnieje dziś szkoła: żeby dawać wstęp do kolejnej szkoły. Przed transformacją ustrojową studiowało w Polsce 7 proc. obywateli. Teraz - niemal połowa. To znaczy tyle zdobywa papier wyższej uczelni, który już zresztą w niczym nie pomaga, bo przecież w wypadku większości tych osób z kierunków typu zarządzanie i marketing na słabych prywatnych uczelniach nie możemy mówić o studiowaniu. Studiowaniu, czyli zgłębianiu wiedzy. Nie patrzmy na szkołę przede wszystkim jak na trampolinę do kolejnych etapów edukacji. Nie każdy koniecznie musi mieć tytuł magistra czy licencjat. Niech zdobędzie w szkole...

    ...kompetencje!

    - Nie znoszę tego słowa. Mamy świetne polskie: umiejętności. Niech zdobędzie umiejętności, które pozwolą mu zajmować się tym, czym chce i w czym jest dobry, z pożytkiem dla społeczeństwa. Przez to, że szkoła pozornie zrezygnowała z wychowywania, mamy takie kulawe społeczeństwa obywatelskie. Ludzie uważają, że działają charytatywnie, bo przecież oddali 1 proc. swojego podatku na chore dziecko.

    Szkoła dinozaur zatrudnia nauczycieli, którzy dystrybuują wiedzę poprzez wykład. To przeżytek z czasów, kiedy tylko jedna osoba w klasie miała książkę. Dziś dostęp do informacji ma każdy. Problem jest gdzie indziej: trzeba się uczyć ją selekcjonować, analizować, oceniać, robić z niej użytek. Na wykładzie się tego nie nauczymy.

    Nauczyciel Sokrates to pani ideał.

    - Sokrates wcale nie miał najobszerniejszej wiedzy spośród rówieśników zajmujących się nauczaniem. Można powiedzieć, że w porównaniu z niektórymi miał spore braki. Wyróżnia i unieśmiertelnia go nade wszystko poziom jego uczniów. Sokrates zachęcał do myślenia i uczył formułować pytania. Umiejętność dobrego sformułowania pytania to dziś jedna z najistotniejszych rzeczy w nauce. Nieraz trudniejsza niż znalezienie odpowiedzi. Tymczasem szkoła nie pyta, ale odpytuje. Wie pani, jaka jest różnica?

    Jaka?

    - Jak odpytuję, to ja już świetnie znam odpowiedź i tylko sprawdzam, czy ty też znasz. Już wiemy, że w takiej sytuacji mózg o wiele mniej się uaktywnia, niż gdy naprawdę razem szukamy odpowiedzi na jakieś dręczące nas pytanie. W tym drugim wypadku dochodzą emocje, ekscytacja. Bycie odpytywanym nie jest ekscytujące, jest nudne albo upokarzające, więc mózg śpi. A szkoła przecież już na wstępie mówi: "O nie, nie, nie, teraz to już tak nie będzie, że każdy może sobie pytać. Teraz cisza. A jak przyjdzie czas, to ja was odpytam!".

    Nauczyciele są dziś niestety w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Mają mało swobody, mało zaufania ze strony dyrektora i instytucji, dla której pracują. Są przytłoczeni ogromem biurokracji. Bo kiedy nie wiadomo jak oceniać szkołę, to ocenia się ją po rankingach i papierach, w których nauczyciele muszą udowadniać, ile codziennie nauczyli. Jak inni mają szanować człowieka, któremu nie ufa jego własny przełożony? W takich warunkach bardzo trudno zaryzykować, zaeksperymentować na lekcji. Nauczycielami kieruje w dużej mierze strach: wielu wydaje się, że jeśli uczeń zorientuje się, że oni czegoś nie wiedzą, to już koniec. Do reszty stracą autorytet. Tymczasem wiedza tak się rozrasta, że nie da się wszystkiego wiedzieć, nawet z jednej dziedziny. Paradoksalnie jest to częste pole konfliktów na linii nauczyciel - bardzo zdolny uczeń.

    Zdolny uczeń to nie miód na serce?

    - Dla niepewnego siebie nauczyciela wygodny jest pilny uczeń, a nie zdolny. Nastolatek z natury nie jest uosobieniem taktu. A nastolatek pasjonujący się daną dziedziną szczególnie ma tendencję, by próbować zagiąć nauczyciela. Z wielu powodów. Chce się wykazać wiedzą, którą dopiero co przecież posiadł, bywa więc zapiekły jak osoba świeżo nawrócona na wiarę czy na niepalenie. Taki superzdolny nastolatek często ma trudno w grupie, w klasie. Zagięcie nauczyciela to szansa, by zabłysnąć. Niestety, znam wiele przypadków, gdy nauczyciel wdaje się w ciągnącą się nawet latami wojnę pod tytułem "kto lepszy". To absurdalne. Po pierwsze, już samo to, że nauczyciel musi coś udowadniać, powoduje ujmę na jego prestiżu, trudno mu więc się potem "zaspokoić". Po drugie, co z tego, że uczeń przeczytał książkę, o której nauczyciel nie słyszał? Przecież nie oznacza to, że jest "lepszy". Nauczyciel dysponuje doświadczeniem, a także wiedzą o wiele rozleglejszą i osadzoną w szerszym kontekście. A nade wszystko potrafi uczyć, co samo w sobie przecież jest sztuką. Wystarczy poprosić najzdolniejszego nawet ucznia, by poprowadził dla kolegów jedną lekcję.

    Pani działa na rzecz uczniów wybitnie zdolnych, ale unika odpowiedzi na pytanie, kto to właściwie jest ten zdolny uczeń.

    - Byłam bardzo duma, jak udało nam się wreszcie w fundacji wyprodukować plakat z ogłoszeniem o warsztatach, na którym nie było ani razu użyte to felerne słowo "zdolny".

    Dość często rodzice próbują uzyskać taką informację: czy moje dziecko jest zdolne? Ale bardzo zdolne czy tylko trochę zdolne? W skali szkoły czy województwa? Uczniowi taka łatka nie tylko niewiele daje, ale nawet może zaszkodzić.

    Wolę mówić o uczniach ciekawych. Po pierwsze, każdy może być ciekawy na swoją miarę. Po drugie, wrodzone predyspozycje są, i już, a ciekawość dobry nauczyciel może rozbudzać. Proszę też zwrócić uwagę, co się dzieje z resztą klasy. Jeśli jednego ucznia zakwalifikujemy jako zdolnego, reszta traci motywację. Po co mają się wysilać, skoro i tak zostali już posegregowani? Jeśli natomiast jeden uczeń zostanie pochwalony za ciekawość, dociekliwość, za wykonaną pracę, to za chwilę ciekawy może być kto inny. I pracowity też. Zadanie na myślenie, zachętę do zadawania własnych pytań i wspólnego szukania odpowiedzi powinien dostawać każdy, nie tylko ci "naj". Różnica może być w stopniu trudności.

    Nazwanie kogoś zdolnym niewiele daje też dlatego, że nie ma jakiegoś zasadniczo odmiennego trybu nauczania dla zdolnych. Jeśli uczeń szybciej wykonuje zadania albo ma znacznie szerszą wiedzę na dany temat, albo potrafi świetnie analizować, to te jego umiejętności dobry nauczyciel wykorzysta na lekcji. Przecież nie jest tak, że wszyscy na matematyce muszą robić to samo. Nauczyciel może dać trzy zadania do wyboru: jeśli ktoś szczególnie pasjonuje się całkami, wybierze najtrudniejsze. Będzie miał satysfakcję i nie będzie się nudził. W pracy zespołowej ten uczeń może odpowiadać za najtrudniejszy odcinek. Wtedy możemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - nie tylko zaspokoimy potrzebę intelektualnego wyżycia się zdolnego, ale też jest szansa, że jego wkład docenią koledzy. Zobaczą, jak fajnie mieć kolegę, który niesamowicie szybko liczy. Przestaną widzieć w nim tylko "innego".

    Zdolni mają problem w klasie?

    - Często tak jest. Jeśli ktoś, mając osiem lat, chce rozmawiać na przerwie o Andromedzie, to jest prawdopodobne, że koledzy wzruszą ramionami i odejdą do swoich spraw. Pytanie, co zrobi nauczyciel. Czy wykorzysta nietypowe zainteresowania ucznia, by lekcja dla wszystkich była ciekawsza? Czy ten antagonizm zaostrzy? Niestety, wielu nauczycieli robi to w dobrej wierze. "Tylko Piotruś w tej klasie myśli", "On już zrobił, a wy co?". Jeśli Piotrek siedzi w domu nad książkami - kujon. Jeśli nie siedzi, a i tak ma same piątki, bo mu "nauka sama wchodzi do głowy" - jawna niesprawiedliwość! Dlatego kategoria "zdolny" bywa przekleństwem.

    Dodatkowo takie skategoryzowanie łączy się często z presją. Nawet jeśli niewypowiedzianą. Skoro jesteś zdolny, a nawet wybitnie zdolny, to liczymy, że będziesz to potwierdzał regularnie wynikami. Najlepiej w konkursach i olimpiadach. Szkoła na ciebie liczy, nauczyciel liczy, rodzice liczą. To trudne dzieciństwo. Tymczasem, jak już ustaliłyśmy, młody człowiek nie rozwija się linearnie. Oraz potrzebuje się rozwijać na kilku polach: fizycznie, intelektualnie, duchowo, emocjonalnie. Piętnastoletni matematyczny geniusz ma prawo się zakochać przed ważnym konkursem i przestać rozwiązywać zadania. W głowie ma przecież teraz Basię. Za kilka miesięcy Basia go rzuci albo zakochanie przekształci się w związek "stały i stabilny" i chłopak wróci do matematyki.

    Olimpiada to nie jest dobry pomysł?

    - Olimpiady i konkursy przedmiotowe mobilizują do regularnej pracy w określonych ramach czasowych, mogą być ekscytującym przeżyciem. Zwłaszcza polecam takie konkursy, w których wygrywa każdy, kto dobrze rozwiąże zadania. Jednak są takie dzieci, które rywalizacja paraliżuje. Albo się wstydzą. Albo uważają, że to strata czasu, bo mogłyby w tym czasie czytać ulubione książki. Dziecko nie powinno być zmuszane do zbyt wczesnego przyjmowania perspektywy dorosłych: długoterminowa inwestycja, start, wynik. Żeby w przyszłości wiedzieć, czym chcemy się zajmować, w dzieciństwie potrzebujemy mieć prawo do słomianego zapału. Pomyłek. Zmieniania zainteresowań.

    Jednym z najczęstszych błędów rodziców dzieci zdiagnozowanych jako zdolne jest przenoszenie ich do klasy wyżej. Zmiana pomoże na chwilę, do czasu, aż zdolny nadrobi zaległości. A potem zostanie taki inny, mniej rozwinięty fizycznie i emocjonalnie od kolegów, którzy już dawno stworzyli zintegrowaną grupę.

    Pani podejrzliwie patrzy na zbytnie ambicje.

    - Ambicje dziecko zazwyczaj przyswaja od dorosłych. Jeśli podstawowym motorem działania ucznia jest wygrana w prestiżowym konkursie, to sama dziedzina nauki jest drugoplanowa. Dziecko się spala, zaczyna patrzeć na kolegów w kategorii lepszy - gorszy. Ambicja powoduje, że wolimy wybrać łatwiejsze zadanie z gwarancją sukcesu, niż pójść w nieznane rejony. Tymczasem aby być naukowcem, trzeba mieć odwagę i umieć podejmować ryzyko. Jak przyjrzymy się pracy najwybitniejszych naukowców, to większość ich eksperymentów kończy się porażką. Ryzykuje chętniej osoba, dla której sama droga jest ciekawa.

    Mówi pani, żebyśmy pozwolili dziecku być dzieckiem, mieć słomiany zapał, pokaprysić. Ale jeśli ja kawał pensji oddaję na lekcje fortepianu, gitary, sport, dowożę, czekam w poczekalniach i nagle usłyszę: "Wiesz, już mi się nie chce grać/ćwiczyć", to...

    - Spotykam kilkulatki, które mają kalendarz wypełniony jak prezesi. Dziecko stało się główną inwestycją całej rodziny. Nawet jeśli nie mówimy mu, ile nas ta inwestycja kosztuje, dziecko oczywiście to wyczuwa. Taka presja wcale nie pomaga się rozwijać.

    Dziecko o zajęciach dodatkowych powinno decydować samo. Rodzic może inspirować, ale powinien stać pół kroku z tyłu, a nie ciągnąć na siłę. Dziecko nie tylko ma prawo do słomianego zapału i podejmowania decyzji o ponadprogramowym rozwijaniu pasji. Ono potrzebuje też czasu na nudę. Mózg potrzebuje nudy jak powietrza. Nuda jest matką wielu fantastycznych pomysłów. Uważam, że uczeń powinien mieć zagwarantowane dwa wolne popołudnia w ciągu tygodnia, nie wliczam sobót i niedziel. W przeciwnym razie będzie jak w tym dowcipie z taczką: przodownik pracy tak szybko biegał z taczką, że nie miał czasu jej zapełnić.

    Są profesje, w których tylko ten ma szanse, kto zacznie jako kilkulatek. Choćby muzyka klasyczna, gimnastyka artystyczna, balet. Znam dorosłych, którzy mają pretensje do rodziców, że ich zmuszali do ćwiczeń, ale też takich, którzy mają pretensje, że rodzice pozwolili im zrezygnować. "Teraz byłbym pianistą! Trzeba mnie było pasami przywiązywać".

    - Idealnie jest wtedy, gdy dziecko ćwiczy, bo bardzo chce w końcu zagrać tak, jak sobie wymarzyło. To jest Mozart. Jeśli generalnie dziecko czerpie przyjemność z dziedziny, którą się zajmuje, a okresowo przestało ćwiczyć, to zbadajmy, co się stało. Zakochało się, ma problem, jest przemęczone? Ale jeśli dziecko generalnie uważa, że ma przekopane w życiu, bo musi ćwiczyć na skrzypcach, to głęboko się zastanówmy, co chcemy osiągnąć, zmuszając je czy choćby namawiając. Liczymy, że po dziesięciu latach grania wreszcie to pokocha? Czy wystarczy nam, że będzie grało całe życie, bo niczego innego się nie nauczy robić? Jeśli chodzi tylko o to, że to my zawsze chcieliśmy być skrzypkami, to wypiszmy dziecko, a zapiszmy się sami na lekcje. Dla dziecka korzyść będzie podwójna. Pokażemy mu, że warto mieć pasję, pozwolimy się ponudzić i odnaleźć swoją.

    Młodzi matematycy, przyrodnicy czy filozofowie w jaki sposób przechodzą rekrutację na fundacyjne warsztaty?

    - Muszą napisać pracę, w której przekonają nas, że jakiś temat ich pasjonuje. Że to nie jest jednodniowy kaprys. Pewna jedenastolatka przysłała list, w którym wyłuszczyła, że od roku zajmuje ją kwestia, czy człowiek rzeczywiście pochodzi od małpy. Wykonała pracochłonną tabelkę, w której porównywała cechy małpy i człowieka. W ostatnim akapicie listu wyciągnęła wniosek: "Moim zdaniem człowiek rzeczywiście pochodzi od małpy. Ale jednocześnie ma coś z kangura". I przytoczyła swoje "naukowe" dowody, dlaczego tak musi być.

    Przyjęliście ją?

    - No oczywiście! Przecież to widać, że ten człowiek myśli i jest otwarty na wiedzę. Gdyby rodzice nadzorowali ten list, na bank wykreśliliby kangura, prawda? Gdzie takie bzdury pisać do poważnej fundacji! Przecież mamy udowodnić, że nasze dziecko jest superzdolne, a nie pomylone.

    Z drugiej strony mieliśmy szesnastolatkę, córkę cenionych fizyków. Napisała pracę na podstawie prac naukowych rodziców. Nie przyjęliśmy jej na obóz. Nie dlatego, że ta praca była zła, tylko mamy ograniczoną liczbę miejsc i wzięliśmy osoby, którym, jak sądziliśmy, najbardziej możemy być przydatni. Było kilkanaście maili lub telefonów dziennie w typie: "Jak państwo śmią nie docenić takiej pracy?!". Z początku próbowałam tłumaczyć. Potem już tylko zastanawiałam się, jak w takim domu czuje się ta biedna nastolatka.

    Regularnie dostaję takie listy. Nie wszystkie są tak agresywne, ale rodzice proszą o szczegółowe uzasadnienie, polemizują. A przecież my nie orzekamy w sprawie: które dziecko "rokuje", a które nie. My tylko dobieramy grupę na obóz. Liczy się to, jak każdy kandydat przedstawił swoją pasję, ale też dobieramy uczestników do siebie nawzajem. Czasem kogoś nie bierzemy, żeby go nie skrzywdzić.

    Nie skrzywdzić?

    - Proszę sobie wyobrazić zainteresowanego fizyką nastolatka ze wsi, który jednak nie jest na takim poziomie naukowym jak silna grupa kandydatów z najlepszego warszawskiego liceum, znająca się i "rozwalająca" na co dzień zadania na międzynarodowych warsztatach naukowych za ciężkie pieniądze rodziców. Czy ten słabszy, ale szczerze zainteresowany nie zniechęci się już na zawsze po takim zderzeniu? A może warto wziąć właśnie jego, bo może jemu najbardziej się przydamy?

    Niedawno świetny kandydat wycofał się z obozu, gdy podaliśmy termin. Zadzwoniłam, żeby spytać, co się stało. On, że bardzo dziękuje, ale ojciec go nie puści. W końcu wydusił, że to termin sianokosów. Jest potrzebny w gospodarstwie. Wydarłam go z tych sianokosów, ale musiałam stoczyć z ojcem chłopca walkę.

    Ubolewa pani, że na warsztatach i obozach rok w rok jest znacznie więcej chłopców niż dziewcząt. Może rozwiązaniem byłby parytet?

    - Dziewczynek mamy góra 40 proc. i większość zajmuje się przedmiotami humanistycznymi, a chłopcy ścisłymi. Parytet nic tu nie da, niezbędne są zmiany na poziomie wychowania w domu i w szkole. Po naszych kandydatach widać efekt końcowy: zgłaszają się chłopcy - pasjonaci jakiejś dziedziny - oraz dziewczynki - prymuski z imponującą średnią, ale bez własnych zainteresowań. A średnia jest dla średnich!

    Dziewczynkom i chłopcom wciąż stawia się inne wymagania i w domu, i w szkole. Chłopak ma większy luz, może być głośny, zadawać głupie pytania. Dziewczynka ma przede wszystkim być grzeczna, pilna, mieć porządek, nie sprawiać kłopotów. Ten proces zaczyna się bardzo wcześnie. Wchodzę ostatnio do sklepu z zabawkami i co widzę? Po lewej zabawki dla chłopców, czyli wszystko, co wymaga myślenia: teleskopy, mikroskopy, puzzle, klocki. Po prawej różowo-fioletowe mopy, żelazka, garnki i pralki.

    Dużo dziewczyn na naszych warsztatach to trochę takie chłopczyce. Była u nas nastolatka, która popołudniami konstruuje z pomocą dziadka maszyny w garażu. Wiele dziewcząt odważyłoby się mieć taką pasję? W naszych realiach dziewczyna musi mieć wyjątkowo silną osobowość, żeby powiedzieć światu: interesuje mnie to i to i będę się tym zajmować.

    Jak szkoła powszechna mogłaby skorzystać na waszych doświadczeniach?

    - Podam przykład: wycieczkoza. Zna pani ten syndrom? Wycieczka szkolna, przewodnik mówi coś monotonnym głosem, a wszyscy starają się iść w ostatniej parze, żeby nie słuchać. Też to mieliśmy. Dlatego zdecydowaliśmy: wycieczka ma sens, jeśli poprowadzi ją pasjonat. Musi przed wyjściem porozmawiać z dziećmi o tym, dokąd idziemy i po co. Na jakie pytania można tam szukać odpowiedzi.

    Pamiętajmy też o tym, jak sami oceniamy szkołę. Dobra szkoła to nie ta, która ma uczniów wykazujących się największymi osiągnięciami w skali bezwzględnej. Tylko ta, w której uczniowie robią największy postęp w stosunku do tego, z czym przyszli. Być lepszym od samego siebie - to jest sukces dostępny dla każdego!

    *Maria Mach - filozof, dyrektor biura Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. Stowarzyszenie od 30 lat organizuje dla zdolnych uczniów nieodpłatne warsztaty, seminaria i obozy naukowe.

    Rozmowa pochodzi ze zbioru wywiadów Aleksandry Szyłło z wybitnymi pedagogami i wychowawcami, który ukaże się w styczniu 2017 r. nakładem wydawnictwa Czarne.

    Aleksandra Szyłło ("Gazeta Wyborcza", 10.09.2016)


Strona główna